piątek, 21 lutego 2014

Od Noatha

 Leżałem skulony w kącie. Moje ciało drgało niekontrolowanie. Zimno przeszywało wszystkie moje kończyny. Głowę oparłem wyczerpany o mur. Strużka krwi ciekła mi z kącika ust. Ból przeszywał bok, przypominając o licznych złamaniach. Plecy piekły pootwierane przez liczne rany. Nie mogłem złapać oddechu, krztusiłem się własnym strachem, byłem taki… taki bezbronny, bezsilny.
Zabrali mi wszystko. Zostałam całkowicie sam, w mokrej celi, pachnącym stęchlizną. W ciemnościach. A oni krążyli nade mną jak niespokojne duchy, nękając, szarpiąc za włosy, ubrania, wgryzając się w ramię, sącząc krew z ran…
Bolało.
Każdy ich dotyk, był jak duszenie się pod wodą, był jak dotyk rozżarzonego żelaza, był jak…
Jak najgorszy koszmar mojego życia, tylko całkiem realny. Czułem ich zimne oddechy. Niespokojne ruchy wykonywane w powietrzu. Cierpkość ich skóry, gdy ocierali się o mnie, jak łakome, wychudłe koty.
Nienawidziłem ich.
Nienawidziłem siebie, za swoją niemoc, za to że dałem się tak łatwo podejść, za to… , że wszyscy będą cierpieć przez moją pomyłkę.
Nienawidziłem.
Złość kotłowała się we mnie, na dnie duszy, przytłumiona przez strach. Była tam, czułem, jak chce się wyrwać. Budziła we mnie obrzydzenie, jak pasożyt rozwijała się na skraju podświadomości. Wiedziałem, że jestem blisko śmierci. Moje serce coraz wolniej zaczęło bić, traciłem zmysły, a podtrzymywała mnie tylko nienawiść do wszystkich, którzy podnieśli rękę na moich przyjaciół.
- Jak mogłem na to pozwolić? – bezradny szept uleciał niesłyszany w powietrze.
Skuliłem się w sobie. Nie mogłem się niczym okryć, nawet skrzydła obumarły, były teraz jak dwa suche gałązki drzewa. Wiedziałem, że nie zdołam ich uzdrowić, byłem kaleką.
Anioł bez skrzydeł. Taki Anioł nie żyje, ja … ja już nie żyje.
Funkcjonuje tylko na skraju świadomości, oddech staje się płytszy, wzrok błądzi w ciemności, otoczony przez jęki umarłych dusz, nękany przez swoje lęki. Bałem się, ale teraz było to tylko pulsowanie w skroni – tępe i natarczywe, lecz nie mogłem już jeszcze bardziej się bać…
Wiedziałem, że już się nie obudzę. Zapadnę w letarg. W wieczny letarg. Tak kończą Anioły, gdy nie chcą żyć, gdy wiedzą, że to już nie ma sensu. Zasypiają rozpadając się w pył.
Ciało przeszła nowa fala drgawek, w ataku bólu zajęczałem. Do dla mnie za dużo, ja… ja nie chce już być… zabierzcie mnie… zostawcie…
Spadłem z koi i uderzyłem w śliski i lepki bruk. Poczułem, że obok mnie przebiegło coś mokrego i szorstkiego, wzdrygnąłem się. Szczury…
Ja… nie chcę…
Ciemność stała się jeszcze ciemniejsza, podłoga zadygotała, zakręciło mi się w głowie, uderzyłem o coś twardego i wtedy straciłem przytomność… A było to jak dotyk śmierci zimne, przesycone strachem i niepewnością. Widziałem ciemność. I tylko ją.
CDN …. ?

1 komentarz: