Wstałem jeszcze przed świtem. Nie zmrużyłem oka przez całą noc. Było ciemno i szaro za oknem. A ja nie miałem sumienia, by już budzić Szi-szi. Po prostu siedziałem na krawędzi łóżka i patrzyłem w podłogę. Śledziłem każdy załom w jej powierzchni. Znałem już prawie na pamięć całą powierzchnię desek, ściśle przylegających do siebie, jak dwoje kochanków nie chcących zostać rozdzieleni.
Byłem martwym, zimnym posągiem zastygłym na straży śpiących dusz w tym zamku. Czułem ich miarowe oddechy, zlęknione szukające oparcia, błąkające się między jawą, a snem. Nie czułem tylko dwóch osób. Martwił mnie ich brak. Najbardziej chyba jednak mojej Przywódczyni. Co się stało, że jej nie ma? Już nie będę mógł słyszeć jej powolnego miarowego oddechu za ścianą i szybkich, lekkich kroków na korytarzu, gdy gdzieś biegła… Będzie mi jej brakowało.
Ale, dlaczego? Znałem ją kilka dni, zamieniłem kilka zdań i od razu – tęsknie? Większość Aniołów tutaj przyjmuje to jakoś obojętnie, a ja jak zwykle się martwię. Niepotrzebnie?
Co do Angeliki … Jaką niespokojną drogą zamierza kroczyć? Jaki dziwne miejsca ma zamiar zwiedzić? Dlaczego mnie ze sobą nie zabrała?
Dlaczego ja nikogo ze sobą nie zabieram?
Zbędny balast? – może. Jedna osoba mniej do narażania życia? – może. Chęć bycia samemu?...
Tu już nie będzie” może”, będzie ” na pewno” .
Musiałem pobyć sam zastanowić się nad wieloma rzeczami.
Sam…
To słowo do dawna napawało mnie lękiem, ale żyłem z nim przez cały czas. Od momentu stworzenia wiedziałem, że „ Umiera się i Rodzi się samemu” przyjaciele w tej dziedzinie nie byli uwzględniani. Oni nie będą przy tym jak umrę wpatrzony w niebo. Oni nie będą trzymać mnie za rękę, gdy wyzionę z siebie ostatni oddech. Nie będą przy tym jak obiorę nowy kierunek i stanę się kimś zupełnie innym. Nie będzie ich…
Tak samo i tutaj nikogo nie będzie.
Powstałem szybko.
Stąpając ciszej od wiatru, stanąłem przy szafie znajdującej się w rogu pomieszczenia. Mój plecak jak zwykle leżał z lewej strony – pusty, gotowy bym włożył do niego cały swój dobytek.
Nie było tego dużo. Masę rzeczy zbędnych, zostawiłem, by mieć jeszcze do czego wracać…
W torbie było tylko – kilka moich ulubionych bluzek, zapasowa para spodni, bielizna, pasta i szczoteczka do zębów, taśma izolacyjna, bandaże i jodyna, zapałki, żelki ( jakbym zgłodniał) i puszka z kukurydzą, której nie wykorzystałem do robienia ostatnio kolacji…
Zastanowiłem się czy ją wziąć, ale w końcu wepchnąłem ją na samo dno, by nie mieć wyrzutów sumienia z powodu marnującej się żywności.
Gdy to już było zrobione zająłem się moim strojem. Zawsze był taki sam – biała podkoszulka, długie spodnie moro z bezdennymi kieszeniami ( w których wałęsały się gumki recepturki, gumy do żucia, przewody elektryczne i para trybików ( na wszelki wypadek)… ), na plecy zarzuciłem sobie ciepłą kurtkę by nie marznąć, gdy będzie zimniej, a na nogach jak zwykle założyłem sobie parę traperów sięgających mi do kolan.
Niepostrzeżenie wziąłem z boku szafy też swój największy skarb - kijek od miotły. To był na pozór zwykły kij z olchowego drewna. Większość ludzi uznałaby go za coś w rodzaju laski do podpierania się, ale tak naprawdę, była to najbardziej niebezpieczna, łamiąca kości, broń jaką można było wymyślić ( wzbogacona o kilka rzeczy przez mojego kumpla mechanika, ale to szczegół) i była … moim najmilszym wspomnieniem. To dzięki niej poznałem Szi-szi gdy maiłem jeszcze 100 lat, a byłem wtedy młokosem. Spotkaliśmy się przypadkiem, ale zostaliśmy już razem z wyboru.
Była… jest … najbardziej irytującą istotą jaką znam. I nie boje się słowa, że jest moim najlepszym przyjacielem.
Otworzyłem drzwi na korytarz i usłyszałem karcący głos za siebie.
„ Nie mów, że idziesz na niezłą jatkę pomiędzy dobrem a złem, zwiastującą koniec świata… i mnie nie zabierasz?!” Szi – szi dumnie wskoczyła mi na nogawkę i zwinnie jak po pniu drzewa – wspięła się na moje ramiona. „ Przecież wiesz, że chaos i zniszczenie to moja działka!”
Na mojej twarzy zagościł uśmiech. Dobrze, że było tak ciemno. Nie widziała tej mojej skruchy. Tak naprawdę ulżyło mi na myśl o tym, że nie będę sam. Nie doceniałem w pełni tej wiewiórki.
Była dzielniejsza od większości gryzoni, nawet ludzi. Poszła by wszędzie gdzie ja idę i niszczyła by wszystko co ja zbuduje. Była moim przeciwieństwem i właśnie to w niej kocham.
Ja nigdy nie szarpnąłbym się na takie szaleństwo( jak ta misja) z własnej woli, ona robiła to z rozkoszą, choć… czułem jak drży.
Była mała, drobna, nic nie znaczyła, była prawie jak powietrze. Była… jak ja i tylko pod tym względem.
Wiedziała na czym polega przyjaźń. Tego ją nauczyłem: „ Jeżeli kogoś kochasz zrób wszystko by tą osobę chronić” – wpajałem jej to na równi z manierami ( których nie przestrzega), mówiłem jej o tym jak ma postępować w różnych sytuacjach… Jedną,… tą najważniejszą lekcję zapamiętała.
Byłem jej za to wdzięczny.
- Dzięki malutka – zmierzwiłem jej futerko nagle się rozczulając . – Pozabijaj ich wszystkich…
„ Nie… To MY pozabijajmy ich wszystkich” otarła się o moją szyję i tam zasiadła twardo patrząc przed siebie, nie bojąc się co przyniesie los.
----------------------------------------------------------------------------------------------
Otworzyłem drzwi i wszyłem z zamku niezauważony przez nikogo, pozostawiając tylko kartkę na lodówce: „ Nie wyrzucajcie moich rzeczy do czasu aż wrócę lub jak dostaniecie potwierdzenie mojego zgonu .”
Wzleciałem w pochmurne niebo, by zobaczyć jak słońce przebija się przez linię horyzontu zwiastując dobry dzień. Oby ten dzień był i dobry dla mnie…
CDN – już niedługo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz