czwartek, 6 lutego 2014

Od Jeffa C.D Andy'ego

Dzisiejszy dzień na pierwszy, nawet najmniej profesjonalny rzut oka wcale nie wydawał się zapowiadać ciekawie. (Pomijając Yez, która na mnie rano usiadła i wcale nie wydawała się zażenowana tym faktem.). Wręcz przeciwnie, nawet w momencie kiedy byłem święcie przekonany, że uda mi się wprosić w tę całą sprawę związaną z poszukiwaniem nowych Aniołów do zamku. Ostatecznie pisałem się na to, nie z powodu własnego samozadowolenia, które mogło względnie dawać przysłużenie się dla wspólnoty. Z powodu zwykłej najpospolitszej nudy, którą chciałem w ten sposób zabić. Poza tym poszukiwania miały się rozpocząć co prawda w okolicy, ale ostatecznym celem miała być Azja, konkretniej Japonia, a ja - nie oszukujmy się- zawsze chciałem ją zwiedzić. Dlaczego dotychczas tego nie zrobiłem, pomimo, że miałem wiele okazji? Sam nie wiem.
Właściwie jedyną rozrywką jaką do teraz miałem tu do dyspozycji, było obrzucanie nowo przybyłych groszkiem przy pomocy vector'ów. Wyjęty był on rzecz jasna z sałatki, bo nic lepszego do roboty, przy śniadaniu nie miałem. Zresztą nikt tu za wiele nie jadł. Chyba wszyscy z wyjątkiem mnie woleli faszerować się każdą możliwą kawą.
Jednak niewiele później los dał mi do zrozumienia, że tu także może być ciekawie. Porzućmy więc miotanie groszkiem.
***
Wróćmy do względnej teraźniejszości bez kolejnych zbędnych komentarzy na temat początku dnia. Mała potyczka z Andrewem. To prawda, mała, ale tylko na początku...
Rzucony na ścianę powoli osunąłęm się na zimny marmur, którym obłożone były chyba wszystkie korytarze. Poczułem, że z nosa popłynęła mi ciepła krew.
Zapatrzony w ziemię po chwili zacząłem się cicho śmiać, a śmiech ten zdawał robić się coraz głośniejszy i bardziej opętańczy.
Trochę jak pacjenta z zakładu psychiatrycznego jak już chcemy porównywać.
- Z czego rżysz, psycholu? - wrzasnął Andy trochę zbity z tropu moim zachowaniem. Bez wzgledu na wszystko takie zwroty nie były w jego zwyczaju. Wydawał się być już mocno rozjuszony. Powoli podniosłem się i stanąłem wpatrując się w niego dzikim spojrzeniem.


- Idioci... - szepnąłem. - Cholerni Idioci! - teraz już krzyknąłem, a głos mój rozniósł się echem po całej długości holu.
- O czym ty do cholery mówisz? Co to ma znaczyć? - odwarknął przywódca. Znowu się zaśmiałem.
- Nie doceniacie mnie! Nikt nie zmusi mnie do posłuszeństwa! - dodałem znowu drąc się na cały regulator. Nie oszukujmy się, strącenie, lata brutalnych, krwawych morderstw musiały zrobić swoje, odbijając się na psychice. Tak, tak, mówta co chceta, ale tak bywa. Dzień mojej furii i tak miał nieubłaganie nastąpić, a lepiej wcześniej niż kiedy może być za późno. - Nie ważne kim tu jesteś, dla mnie nie ma to najmniejszego znaczenia. Zdechniesz! -na moje słowa Andrew zręcznym ruchem pochwycił kilka noży zakamuflowanych w kieszonce przy kostce, lecz zanim zdążył co najmniej wycelować, szybkim ruchem vector'ów zostały złamane tuż przy samej rączce. Nie zniechęciło go to jednak i uparcie próbował atakować kolejnymi, których zdawał się mieć cały pokaźny arsenał, na pierwszy rzut oka nie kończący się. Wyglądało to dosyć absurdalnie.
Nie wykonywałem żadnego zbędnego ruchu, oprócz powolnych kroków w stronę przeciwnika. Niewidzialne dłonie robiły swoje.
Przywódca zaś cofając się dobywał kolejnych noży z prędkością co prawda imponującą, ale nie wystarczającą aby uniknąć ułamania ostrza.
Pomimo, iż sytuacja mnie bawiła (Na ten moment bawiło mnie chyba wszystko. Niestabilny emocjonalnie to delikatnie powiedziane) stwierdziłem, że będzie jeszcze fajniej, kiedy wykończę go całkowicie.
W międzyczasie jedno z ostrzy, wyłamane z większą siłą popędziło gdzieś w bok i odbite rykoszetem od ściany boleśnie trafiło Andrew'a w twarz. Krew i nieprzyjemny dźwięk dał mi do zrozumienia, że właściwym przypadkiem złamałem mu nos.
Tak czy owak, korzystając ze znikomego ułamku sekundy zdradzającej nieuwagę czarnowłosego, skorzystałem z drugiego vector'a czego skutkiem był głośny huk, przeciwnika uderzającego o ścianę.
Był tak donośny, że szybko usłyszałem kroki zaniepokojonych mieszkańców piętra.
Ale w stanie, w jakim byłem początkowo, nie zwróciłem na to uwagi i jednym susem stałem już obok osłabionego przywódcy.
Bez zbędnych wstępów i czekania na jego kontratak, który bez wątpięnia miał zamiar zastosować, chwyciłem go za gardło niewidzialną dłonią i uniosłem, przypierając do ściany. Krztusząc się nie miał wielkiego pola działania.
Kolejnym z vector'ów (dla ułatwienia wytłumaczę, że ja posiadam ich pięć) pochwyciłem jeden z wyłamanych ostrzy i zamachnąłem się tuż przed twarzą Upadłego.
- Papa, panie Andy. - powiedziałem i na Boga, zabiłbym go. Tak mało brakowało, ale "ratunek" zdołał dotrzeć na chwilę przed przesądzeniem jego losu.
Przerażone Anioły, na pierwsze spojrzenie wszystkie zamieszkałe w zamku, stłoczyły się przerażone kilka metrów od nas. Stojąc jak wryte przypatrywały się szamotającemu przywódcy, który obficie krwawił z nosa i oczywiście mnie, obecnie z dziką rządzą mordu w oczach (większą niż zazwyczaj xd)
- Jeff...! - pisnęła Luxia.
- JEFFREY CO TO MA ZNACZYĆ?! - wydarła się Yez i już miała rzucić się w moją stronę, ale zaniechała, kiedy jeszcze raz się zaśmiałem, puściłem broń i poszkodowanego po czym dalej rechocząc pobiegłem wzdłuż korytarza.
Wśród moich prędkich kroków usłyszałem jeszcze krótką wymianę zdań między Yeiazel, Andrew'em i resztą aniołów.
- Co Ci zrobił?
- Jak to się...?
- Wiedziałem, że tak będzie... - mówili przekrzykując się, a dla mnie głosy były coraz cichsze, w miarę oddalenia.
Przywódca nic do nich nie powiedział. Zwrócił sie za to do mojej osoby.
- Tak łatwo mi nie uciekniesz! - wrzasnął i nie zwracając uwagi na tłum i ogólny stan zaczął mnie ścigać.
Był szybszy i na niewielkim odcinku zdołał mnie dokonić tak, że dzieliło nas już tylko parę susów. Tak, to pewne, dopadłby mnie. Ale ja i moja i tak już przesądzona reputacja, tudzież resztki zdrowego rozsądku nie pozwalały na dalszą walkę. Wyhamowałem wybijając stopę w prawo i rzuciłem się w przeciwną stronę, w bok, jednocześnie przebijając przez okno. Wszystko działo się tak szybko...
Przy dźwiękach tłuczonego szkła rzuciłem się w dół, ku Los Angeles. Mój wyczyn jednak pozostawił po sobie piękne, konsekwencje w postaci rozszarpanego ramienia, którym osłoniłem twarz.
Wszystko byłoby pięknie, ślicznie, ale Andrew nadal chciał mnie dopaść i ruszył za moim śladem. Uznałem, że nawet z krwawiącą ręką ukryję się gdzieś w L.A. Bez względu na wszystko, wolałem się trzymać z daleka, bo widać jakie bywają sytuacje kiedy ma się ze mną kontakt.
Tak czy owak, Przywódca zdawał się wyjątkowo uparty w swoim odwecie.
<Andy? Gomenasai za jakość, błędy etc. Pisane na tablecie ;_; I ty też mnie nie zabij xd>

4 komentarze:

  1. Brat, to było dziwne o.o
    Jak na tych głupszych japońskich starych filmach-pękają w poł i i tak walczą dalej. Prawie umarli, chwilę leżą, dysząc, a potem walczą dalej.
    Może i jesteś psycholem i na taką kreujesz swoją postać, ale reszta leży. Podduszony Andy, chłodnokrwidty wyrafinowany czarny szefu, rzucą się za tobą żądny Jeffowej krwi, a cała reszta tak po prostu się patrzy.
    Dziwne o.o ~Yeiazel Advachiel

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę, zaprzeczyć, albowiem racja jest tu widoczna. Ostatecznie opowiadanie pisane w nocy, na tablecie i na siłę, bez krzty weny nigdy nie będzie do końca logiczne, skłatne etc. Ważne, że zamysł zrozumiany.
      Przy okazji - błagam, bez "hejtów", doskonale wiem kiedy opowiadanie mi nie wyszło i wcale nie musisz mi o tym przypominać ;^;
      ~Jeff

      Usuń
    2. Spoko, też ostatnio jestem wyciśnięta z sił życiowych i piszę na siłą ~Yeiazel Advachiel

      Usuń