Upadły wstał z westchnięciem, a potem zwinnym i pewnym gestem wsunął jedną rękę pod moje kolana, a gdy runęłam w tył ze zduszonym okrzykiem, podtrzymał mnie drugą.
- Co ty, do serafińskiej aureoli, wyprawiasz? – fuknęłam oburzona, nie wyrywając się jednak- marmur nie wyglądał zachęcająco.
- Pieszo tam nie dojdziesz- oświadczył i rozwinął skrzydła.
Starałam się nie patrzeć w dół, nie chłonąć głodnym spojrzeniem utęsknionych widoków, ani w górę- by nie myśleć o tym, co tam jest. W ramionach Andrewa też nie czułam się dość… hm… swobodnie więc skutecznie unikaliśmy swoich spojrzeń. Wlepiłam więc oczy w jego srebrny kolczyk i oderwałam je dopiero gdy poczułam posadzkę pod stopami.
- Jesteśmy – oznajmił Andy.
Czyste zadbane boksy, dużo światła, trochę za zimno. I tylko jedna lokatorka. Podbiegłam do mojej Tagory, stojącej spokojnie w ostatnim boksie.
Gdy dopadłam ścianek jej boksu, klacz szarpnęła się do tyłu, bijąc powietrze skrzydłami i dopiero teraz t dostrzegłam- w jej oczach tlił się strach i nutka szaleństwa, z ust toczyła pianę. Jej skrzydła były przywiązane, przez linę wytarte do krwi, w niektórych miejscach bielała kość.
Skierowałam rozbiegane spojrzenie na Andy’ego, a ten przygryzł dolną wargę i odwrócił spojrzenie w bok.
- Yez, proszę cię, nie patrz tak na mnie… - szepnął, wciskając dłonie w kieszenie.
- Jak?! – warknęłam i chwilę później straciłam już nim zainteresowanie. Wiem, że wyciągnięcie dłoni z rozcapierzonymi palcami do spłoszonego konia to nienajlepszy pomysł, ale gdy Tagora kłapnęła na mnie zębami, to tego było już za wiele.
Oparłam dłonie na biodrach.
- Tagora, co to ma być? – fuknęłam na klacz. – Ich wszystkich dookoła możesz gryźć – machnęłam ręką, jakby był tu ktoś jeszcze poza mną i Andy’m- ale mnie raczej nie, co?
Cofnęła się zdezorientowana o dwa kroki, śledząc mnie rozbieganym spojrzeniem. Może te wszystkie aniołeczki, które zamieszkują pałac myślą, że Tagora jest jakimś tam zwierzęciem, ale nie. Przerasta mądrością wielu z nich, nie bez powodu służyła Niebu.
- Andrew, daj mi nóż- zażądałam.
- Ale Yeiazel…
- Wiem co robię – powiedziałam z naciskiem. Upadły podał mi ostrze. – Leć po jakieś medykamenty i wpadnij do kuchni.
- Po co? – zapytał zdziwiony.
- Po kostki cukru! Już!
Wykonał moją prośbę.
- No, ładne kwiatki, Tag… - szepnęłam z westchnieniem.
Klacz zarżała.
<Koniec>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz