poniedziałek, 27 stycznia 2014

Od Yeiazel C.D Andy'ego

W sumie to nie złapałam go za rękę, tylko przegub.
- Skończyła mi się kawa – powiedziałam.
- Znowu – westchnął, ale go zignorowałam.
- Jeśli ładnie poprosisz, to mogę cię podrzucić… - powiedziałam przeciągając sylaby i w zamyśleniu drapiąc podbródek.
Zmrużył drapieżnie oczy, zaplatając dłonie na piersi. Srebrny kolczyk w jego wardze wyglądał jak kieł.
- Pomyślmy… Sto parę lat temu miałaś łaskotki…
- Dobra! – uniosłam dłonie w poddańczym geście. – Nie musimy tego sprawdzać. Za piętnaście minut w stajni.
Obróciłam się na piecie i odeszłam pośpiesznie, zmuszając się, by nie spojrzeć przez ramie i nie sprawdzić, czy Andy jednak nie atakuje moich żeber giętkimi palcami. Ale on się tylko śmiał.
Tagora już trochę się ogarnęła. Nie, ogarnęła się wystarczająco, by nie zadeptać żadnego anioła i wozić na plecach mnie, Andy’ego i kosiarkę. Znaczy się- maszyna była jakoś dziwacznie zawinięta, przypasana do boków klaczy i podczas lotu wisiała pod nami, ale anioł skonstruował to jakoś tak, że nie przeszkadzało Tagorze.
Odchyliłam głowę do tyłu i rozluźniłam uchwyt na czarnej grzywie. Pozwoliłam, by wszystkie mięśnie opuściło napięcie ostatnich dni…
- Na serafińskie pierze, Yez! – zawył Andrew, zaciskając mocniej uchwyt na mojej talii. Zabawne. Jest Aniołem, powietrze to jego żywioł, a boi się szybować na (lekko stukniętej, przyznajmy to) klaczy bez żadnych uprzęży. Nie mogłam się nie zaśmiać, za co dostałam kuksańca w żebra.
Andy kazał mi wylądować na jakimś podwórku ogrodzonym wysokim płotem na skraju miasta.
- Trochę może się nam zejść – powiedział, odpinając rzemienie wokoło żeber Tagory. – Idziesz ze mną?
Pokręciłam głową.
- Pokręcę się to gdzieś z Tag, dawno nie latałyśmy.
Adrew zmarszczył brwi, nie podobał mu się ten pomysł, ale nie protestował. Wskoczyłam na grzbiet klaczy, ale upadły złapał mnie jeszcze za kolano.
- Wrócę sam, ale pamiętaj, nie za długo. Masz być na kolacji, rozumiemy się?– dźgnął nie żartobliwie palcem pod żebra.
- Tak – powiedziałam, dusząc chichot i odleciałyśmy.
L.A. Cudowne miasto. Z góry znaczy się. Tyle miejsc, tyle niepozornych ludzi, tak wielu z nich nie wierzy w anioły…
Po kilku godzinach wylądowałyśmy na jakiejś dzikiej plaży trochę oddalonej od miasta. Słońce już zaszło, jego wspomnienie barwiło niebo na ciepłe barwy, a morze szumiało. Wybór miejsca był prosty- nie znoszę morza i w ogóle wody. Nie znoszę go bardziej od siebie samej. Nie, zero myśli!, skarciłam się. Cóż, każdy zna chyba skutki niemyślenia- szybko zasnęłam…
Był duszny poranek. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale zamiast szaro było jakoś tak fioletowo. Tagora pasła się niedaleko, dobra klacz. „Masz być na kolacji, rozumiemy się?”. SZLAG!
- Tagora! - zawołałam, a klacz momentalnie uniosła głowę. Podbiegłam do niej i z rozbiegu wsunęłam się na grzbiet karej klaczy. – Do zamku.
Rozwinęła swoje krucze skrzydła XXL i pomknęłyśmy w górę. Andrew mnie zabije.
Ciepłe i gęste powietrze nie czyniło podróży przyjemniejszej ani szybszej, już wiedziałam, że nie znoszę tutejszego klimatu. Z daleka dostrzegłam zamieszanie na głównym dziedzińcu, więc skierowałam tam Tagorę.
- Och, Yeiazel! – krzyknął z wyraźną ulgą już z daleka Andy. Jego tagorofobia nie powstrzymała go- podbiegł do mnie, ściągnął z grzbietu (oburzonego) pegaza i ścisnął mocno.
- I widzisz, wróciła. Nic jej nie zjadło – rzucił obojętnie Jeff, żując gumę. Byli tu wszyscy poza Rebeccą. Poczułam mimowolne poczucie winy, oni wszyscy mieli mnie szukać, bo Andy poderwał na nogi cały zamek.
- Gdzie ty do choler byłaś? – spytał w moje włosy, nie mając w ogóle zamiaru mnie puścić.
- Na plaży, zasnęłam – wytłumaczyłam odpychając go od siebie, upadły anioł wpatrywał się we mnie intensywnie, wiec lekko zbita z tropu odwróciłam wzrok na resztę zbiorowiska i zaczęłam ich niezręcznie przepraszać.
Sitael machnął ręką.
- Och, mniejsza o to wszystko. Kto ma chętkę na siadanie? – zapytał, zacierając dłonie. Odpowiedziały mu pomruki aprobaty.
- Pomogę ci – wypaliłam.
- Nie – wtrącił Andrew. – Odprowadź Tagorę i ogarnij się trochę, a za piętnaście minut spotkamy się w moim gabinecie – oznajmił sucho. – Zjemy później.
Mieszkańcy pałacu łącznie z Adym zaczęli się rozchodzić, a ja przełknęłam głośno ślinę, patrząc tak intensywnie na Tagorę, jakby miała mi wyjaśnić zachowanie Andrewa. Coś czułam, że ta rozmowa to nie będzie po prostu ochran szefa.
<Andy? >

1 komentarz: