piątek, 10 stycznia 2014

Od Andy'ego

          Siedziałem na szczycie jednego z wieżowców wznoszących się nad Los Angeles. Nie obawiałem się, że ktoś mnie zobaczy - śmiertelnicy są ślepi. To śmieszne - ich żywoty są takie krótkie, tak ulotne, a mimo to nie dostrzegają tylu ważnych rzeczy. Ciągle tylko ten pośpiech, a jak można się wtedy cieszyć pobytem na ziemi? Ludzie są zabawni, nie doceniają tego co mają i uparcie twierdzą, że spełniają się życiowo ciągle pędząc.
           Bywam na ziemi często, ale to dość normalne w przypadku Upadłych. Bóg nami wzgardził, a Szatan nas wystawił, na pożegnanie wyciągnął środkowy palec. Co mamy robić? Właśnie dlatego postanowiłem stworzyć ten pałac, aby Upadli nie czuli się gorsi, a Anioły mogły mieć normalny dom. Bo w Niebie jest nudno, wszystko jest robione za ciebie. Nie ma żadnego celu. Cieszę się też, że Rebbecca zgodziła się mi pomóc, sam bym tego wszystkiego nie ogarnął.
          Skoczyłem z budynku i rozłożyłem skrzydła. Wiatr targał mi włosy na wszystkie strony, na twarzy czułem słońce. Po chwili coś mnie musnęło, to był Ronin. Mój sokół często towarzyszył mi w lotach. Mój śmiech niósł się nad miastem,  a Ronin wtórował mi krzykiem. Na ulicach widziałem kilka innych aniołów, lecz nie zwróciły na mnie uwagi. W tym stanie było ich pełno, California jest ładnym miejscem, a Los Angeles to nasz drugi dom.
          Zniżyłem lot i wylądowałem przed sklepem. Złożyłem skrzydła, ale nie zadałem sobie trudu z ich ukrywaniem - nie są widoczne dla śmiertelników. Mogą ich jedynie dotknąć, ale o to się nie bałem - podobno nie sprawiam wrażenia kogoś miłego. Spacerowałem po uliczkach i obserwowałem jak słońce leniwie przemieszcza się po niebie - w czerwcu zachód trwa dość długo. Gdy zbliżyło się do horyzontu rozejrzałem się i wzbiłem w powietrze.
"Czas wracać" pomyślałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz