Klapnąłem obok niej na łóżko.
- Zaśpiewać ci coś?
- Jasne-uśmiechnęła się.
Przybliżyłem usta do jej ucha i zacząłem:
1. Światło zgaś, zamknij drzwi,
na początek, na początek
Lady Pank puszczę ci,
tylko nie z ostatnich płyt.
Jedno z nas będzie dziś
nieprzytomne, nieprzytomne,
jutro nam będzie wstyd,
teraz tańcz, nie mów nic.
ref: I niech stanie w miejscu czas,
nikt nie patrzy na mnie tak jak ty.
Niech się kręci cały świat,
zawsze niech już będzie tak jak dziś.
2. Stracisz czas ze mną dziś
i pieniądze, i pieniądze,
życie trwa, to nie film,
nie da się przed końcem wyjść,
więc zapalmy i wpadnijmy
w melancholię, w melancholię,
zróbmy tak, żeby nic nie zapomnieć z tego i...
ref: I niech stanie w miejscu czas,
nikt nie patrzy na mnie tak jak ty,
niech się kręci cały świat,
zawsze niech już będzie tak, jak dziś.
Środa, czwartek, na, na, na...
i tak dalej, na, na, na...
i niech stanie w miejscu czas,
zawsze niech już będzie tak jak dziś,
jak dziś, jak dziś, jak dziś.
ref: I niech stanie w miejscu czas,
nikt nie patrzy na mnie tak jak ty
niech się kręci cały świat,
zawsze niech już będzie tak jak dziś.
Środa, czwartek, na, na, na...
i tak dalej, na, na, na...
i niech stanie w miejscu czas,
zawsze niech już będzie tak, jak dziś,
jak dziś, jak dziś.
Środa, czwartek, na, na, na...
i tak dalej, na, na, na...
i niech stanie w miejscu czas,
zawsze niech już będzie tak jak dziś.
- Świetne - powiedziała
- Dziękuję - złapałem ją za rękę i zacząłem tańczyć.
- Dawaj dziewczyno! - krzyczałem - pokaż klasę!
Lux się zaśmiała a ja ciągle śpiewałem:
I niech stanie w miejscu czas,
nikt nie patrzy na mnie tak jak ty.
Niech się kręci cały świat,
zawsze niech już będzie tak jak dziś.
(Lux?)
czwartek, 30 stycznia 2014
Od Angeliki
Nuciłam naprawiając swoją koszulę. Dzień był piękny...
Moje rozmyślania przerwało pukanie do drzwi.
- Proszę! - zawołałam
U drzwi pojawił się Sitael.
- No, no- zagwizdał - a ty co?
- Nic
- Widzę - mrugnął - sama siedzisz?
Wstałam i spojrzałam przez okno.
Sitael wyglądał jakby żuł gumę.
- Ok - i wyszedł
Westchnęłam i wzięłam się z powrotem do roboty.
Znowu ktoś zapukał.
- Wejść! - zawołałam
(Ktoś? )
Moje rozmyślania przerwało pukanie do drzwi.
- Proszę! - zawołałam
U drzwi pojawił się Sitael.
- No, no- zagwizdał - a ty co?
- Nic
- Widzę - mrugnął - sama siedzisz?
Wstałam i spojrzałam przez okno.
Sitael wyglądał jakby żuł gumę.
- Ok - i wyszedł
Westchnęłam i wzięłam się z powrotem do roboty.
Znowu ktoś zapukał.
- Wejść! - zawołałam
(Ktoś? )
Od Luxii C.D Sitaela
Niechętnie podążyłam za Aniołem. W trakcie lotu przypomniałam sobie, że przecież nie będę chodziła boso po jednym z najbardziej ruchliwych chodników w Los Angeles. Razem z Sitaelem powędrowaliśmy do mojego pokoju, którego praktycznie nie używałam, znajdowały się tam tylko moje ubrania. Wybrałam pierwsze lepsze baleriny i wylecieliśmy z zamku, kierując się w dół. Uwielbiałam to uczucie. Uwielbiałam czuć ten wiatr we włosach. Skrzydła od pewnego czasu potrzebowały tej szybkości, trzeba było w końcu je rozruszać.
Szybowaliśmy po niebie, póki nie natknęliśmy się na potężny wieżowiec. Podleciałam do niego, pierwsza stając tuż przy krawędzi. Zaraz koło mnie stanął Sitael. Na swoich ramionach poczułam pojedyncze, ciężkie krople. Uniosłam delikatnie głowę i ujrzałam ciemną chmurę nad miastem. Kropli było coraz więcej, a z obłoków, wyłaniały się jasne gromy.
- Wracajmy do zamku. – Odwróciłam się do Sitaela
Chłopak tylko odwrócił się i poleciał w górę ciągnąc mnie za dłoń.
Byliśmy w zamku punktualnie na obiad. Przebrałam się i ruszyłam w stronę jadalni, wszyscy już tam byli prócz Jeff’a.
Usiadłam na swoim stałym miejscu i zaczęłam jeść.
*po obiedzie*
Podążyłam w stronę mojego pokoju, takiego samego jak wszystkich Aniołów w zamku. Położyłam się na łóżku, po raz drugi od mojego przyjazdu. Zamknęłam oczy i obmyślałam cały plan na wieczór.
W pewnej chwili usłyszałam ciche pukanie.
Kogo do licha tu niesie?!
- Proszę! – Zawołałam
Do pokoju wszedł Sitael.
- Mogę? – Powiedział
- Jasne. – Wymamrotałam podnosząc się z łóżka.
<Sitael? Ale weź się stary rozpisz ;_;>
Szybowaliśmy po niebie, póki nie natknęliśmy się na potężny wieżowiec. Podleciałam do niego, pierwsza stając tuż przy krawędzi. Zaraz koło mnie stanął Sitael. Na swoich ramionach poczułam pojedyncze, ciężkie krople. Uniosłam delikatnie głowę i ujrzałam ciemną chmurę nad miastem. Kropli było coraz więcej, a z obłoków, wyłaniały się jasne gromy.
- Wracajmy do zamku. – Odwróciłam się do Sitaela
Chłopak tylko odwrócił się i poleciał w górę ciągnąc mnie za dłoń.
Byliśmy w zamku punktualnie na obiad. Przebrałam się i ruszyłam w stronę jadalni, wszyscy już tam byli prócz Jeff’a.
Usiadłam na swoim stałym miejscu i zaczęłam jeść.
*po obiedzie*
Podążyłam w stronę mojego pokoju, takiego samego jak wszystkich Aniołów w zamku. Położyłam się na łóżku, po raz drugi od mojego przyjazdu. Zamknęłam oczy i obmyślałam cały plan na wieczór.
W pewnej chwili usłyszałam ciche pukanie.
Kogo do licha tu niesie?!
- Proszę! – Zawołałam
Do pokoju wszedł Sitael.
- Mogę? – Powiedział
- Jasne. – Wymamrotałam podnosząc się z łóżka.
<Sitael? Ale weź się stary rozpisz ;_;>
Od Yeiazel
Środek nocy, a ja nie mogłam spać. Minął tydzień, podczas którego Rebecca i Luxia gromadziły notatki. Cztery anioły Władzy, stracono z nimi kontakt szóstego maja 1997 roku, gdy przebywali na północy Japonii- siedemnaście lat temu… Jeden cień aury pojawił się potem w Indiach, na sześć sekund, drugi trzy miesiące później na Wyżynie Tybetańskiej. Nie wiadomo, jak skutecznie szukano zaginionych, ale miałam jeszcze sporo danych od anielic, zapisanych na kartkach, niezapamiętanych. Jeszcze.
Wszystkie te informacje kłębiły się w mojej czaszce razem z niejasnymi odczuciami i rwanymi wspomnieniami dotyczącymi Andrewa- nie potrafiłam o nim jasno i racjonalnie myśleć, ale ciągle siedział w mojej głowie. Jedno można było powiedzieć na pewno; potrafił unikać ludzi. Tchórz. Nie widziałam go od tamtej krótkiej rozmowy za pałacem. Dziki głosik zadomowił się już na dobre w mojej czaszce.
‘Patrz na te jego cudowne kości policzkowe’
‘Ach, ten kolczyk… wygląda jak kieł’
‘Ma takie długie, zgrabne palce… Czemu cię nie dotknie? Nie pogładzi po plecach’
I tym podobne. Z mojego spania chyba będą nici… Potrząsnęłam głową i wstałam, po czym cicho wymknęłam się na korytarz i skierowałam do kuchni. Spędzałam tu ostatnio każde dwadzieścia minut po posiłku z Sitaelem i naszym kawowym smokiem, pomagając im zmywać. Nie z wielkoduszności oczywiście, po prostu wymykałam się Andrewowi. Nazwałam go parę zdań temu tchórzem, tak? A więc cała ta relacja jest trochę bardziej skomplikowana.
Otóż nasz kawowy automat- smok stał się oficjalną maskotką całego zamku i się nie dziwię. Jeśli miałabym kiedykolwiek wymienić Tagorę na jakieś zwierzątko, to zdecydowanie byłby to smok produkujące taką kawę, jaka sobie tylko zażyczę. Waniliowe ekspresso, frappuccino z karmelem i bitą śmietaną, cappuccino z cynamonem i mlekiem sojowym. Kwestią dyskusyjna było nadal imię, ale to szczegół. Osobiście proponuję Kawodzillę.
A więc nasza Kawodzilla miała swój własny drążek w kuchni, wokoło zawsze spała owinięta. Miała oczywiście legowisko w pokoju kominkowym, ale i tak najczęściej przebywała tu, a co było najpiękniejsze? Że nigdy nie sypiał, tak samo jak Jeff, a zważywszy na nocny tryb życia tego zamku (szczególnie Lux, która tylko biega od piwnic do najwyższej wieży, flirtując po drodze z kim popadnie i wypłakując tyle łez, że można by nawodnić Afrykę w czasie suszy) to było bardzo pożyteczne.
Jeff… On nigdy nie śpi. I zawsze jest chętny do rozwalania świata. Czemu nie miałby mi towarzyszyć na wyprawie do Japonii?
Z tą- jak mi się wtedy zdawało genialną- myślą popędziłam do jego pokoju i… Kurde, naprawdę nie próżnował nocami. Tylko namiętnie całował się z Luxią. Nie taszczyłam się tu oczywiście, by darować sobie tą rozmowę, więc odchrząknęłam głośno z dezaprobatą. Anielica aż podskoczyła. Otumanionym spojrzeniem popatrzyła na mnie, potem na Jeffa.. I wyleciała przez okno. Pokręciłam z dezaprobatą głową i siorbnęłam gorącą czekoladę. Widziałam po upadłym, że ledwo panuje nad vectorami.
- No tak, oczywiście. Zapraszam, możesz wejść! – wyrzucił ręce do góry i ciężko opadł na łóżko. – I miło, że zapukałaś dodał.
- Nie marudź – rzuciłam obojętnie. – Będziesz miał jeszcze wiele okazji, żeby pomigdalić się z Luxią. – Gdy po moich plecach przebiegł nienaturalny, lodowaty dreszcz, postanowiłam nie dodawać, że pewnie poleciała teraz do Sitaela, albo , Boże broń, do Andrewa. – Oczywiście moja wspaniała i cudowna propozycja momentalnie zrekompensuje ci ten niewielki uszczerbek! – dodałam szybko.
- Aha. Mam nadzieję, wyjdzie ci to na zdrowie – powiedział, zabierając mi kubek z czekoladą, za co zmierzyłam go morderczym spojrzeniem. Te jego groźby – na kogo jak na kogo- ale na mnie nie działały nigdy i nadal nie działają.
- Leć ze mną do Japonii.
<Jeff? No chyba, że Nez jakoś umiejętnie się wpakuje ;P>
Wszystkie te informacje kłębiły się w mojej czaszce razem z niejasnymi odczuciami i rwanymi wspomnieniami dotyczącymi Andrewa- nie potrafiłam o nim jasno i racjonalnie myśleć, ale ciągle siedział w mojej głowie. Jedno można było powiedzieć na pewno; potrafił unikać ludzi. Tchórz. Nie widziałam go od tamtej krótkiej rozmowy za pałacem. Dziki głosik zadomowił się już na dobre w mojej czaszce.
‘Patrz na te jego cudowne kości policzkowe’
‘Ach, ten kolczyk… wygląda jak kieł’
‘Ma takie długie, zgrabne palce… Czemu cię nie dotknie? Nie pogładzi po plecach’
I tym podobne. Z mojego spania chyba będą nici… Potrząsnęłam głową i wstałam, po czym cicho wymknęłam się na korytarz i skierowałam do kuchni. Spędzałam tu ostatnio każde dwadzieścia minut po posiłku z Sitaelem i naszym kawowym smokiem, pomagając im zmywać. Nie z wielkoduszności oczywiście, po prostu wymykałam się Andrewowi. Nazwałam go parę zdań temu tchórzem, tak? A więc cała ta relacja jest trochę bardziej skomplikowana.
Otóż nasz kawowy automat- smok stał się oficjalną maskotką całego zamku i się nie dziwię. Jeśli miałabym kiedykolwiek wymienić Tagorę na jakieś zwierzątko, to zdecydowanie byłby to smok produkujące taką kawę, jaka sobie tylko zażyczę. Waniliowe ekspresso, frappuccino z karmelem i bitą śmietaną, cappuccino z cynamonem i mlekiem sojowym. Kwestią dyskusyjna było nadal imię, ale to szczegół. Osobiście proponuję Kawodzillę.
A więc nasza Kawodzilla miała swój własny drążek w kuchni, wokoło zawsze spała owinięta. Miała oczywiście legowisko w pokoju kominkowym, ale i tak najczęściej przebywała tu, a co było najpiękniejsze? Że nigdy nie sypiał, tak samo jak Jeff, a zważywszy na nocny tryb życia tego zamku (szczególnie Lux, która tylko biega od piwnic do najwyższej wieży, flirtując po drodze z kim popadnie i wypłakując tyle łez, że można by nawodnić Afrykę w czasie suszy) to było bardzo pożyteczne.
Jeff… On nigdy nie śpi. I zawsze jest chętny do rozwalania świata. Czemu nie miałby mi towarzyszyć na wyprawie do Japonii?
Z tą- jak mi się wtedy zdawało genialną- myślą popędziłam do jego pokoju i… Kurde, naprawdę nie próżnował nocami. Tylko namiętnie całował się z Luxią. Nie taszczyłam się tu oczywiście, by darować sobie tą rozmowę, więc odchrząknęłam głośno z dezaprobatą. Anielica aż podskoczyła. Otumanionym spojrzeniem popatrzyła na mnie, potem na Jeffa.. I wyleciała przez okno. Pokręciłam z dezaprobatą głową i siorbnęłam gorącą czekoladę. Widziałam po upadłym, że ledwo panuje nad vectorami.
- No tak, oczywiście. Zapraszam, możesz wejść! – wyrzucił ręce do góry i ciężko opadł na łóżko. – I miło, że zapukałaś dodał.
- Nie marudź – rzuciłam obojętnie. – Będziesz miał jeszcze wiele okazji, żeby pomigdalić się z Luxią. – Gdy po moich plecach przebiegł nienaturalny, lodowaty dreszcz, postanowiłam nie dodawać, że pewnie poleciała teraz do Sitaela, albo , Boże broń, do Andrewa. – Oczywiście moja wspaniała i cudowna propozycja momentalnie zrekompensuje ci ten niewielki uszczerbek! – dodałam szybko.
- Aha. Mam nadzieję, wyjdzie ci to na zdrowie – powiedział, zabierając mi kubek z czekoladą, za co zmierzyłam go morderczym spojrzeniem. Te jego groźby – na kogo jak na kogo- ale na mnie nie działały nigdy i nadal nie działają.
- Leć ze mną do Japonii.
<Jeff? No chyba, że Nez jakoś umiejętnie się wpakuje ;P>
Od Andy'ego C.D Nezaynhela
Naze... Nezy... Ognik szedł za mną w stronę wejścia do zamku. Na jego ramieniu co jakiś czas siadał kruk i skubał mu włosy - upadły wprawnie zrzucał go prawą ręką. Mój ptak także krążył nad naszymi głowami.
- Jak wiele aniołów tu mieszka? - zapytał mnie N-cośtam.
- Ze mną osiem, w tym trójka upadłych - odpowiedziałem zwięźle i obdarzyłem go krzywym uśmiechem - Teraz już jeden więcej.
Przeszliśmy przez wielkie wrota prowadzące do środka i znaleźliśmy się w zamku. Ognik rozglądał się uważnie, nic nie mówiąc. Wyglądał jakby chłonął wzrokiem każdy szczegół - w sumie było na co popatrzeć. Wnętrze zamku nie pasowało do samej budowli - było tu nowocześnie, czysto i przestronnie. Przynajmniej na korytarzach i we wspólnych pokojach - nie wnikałem w wygląd sypialni.
- Zahaczę o gabinet i dam ci klucz do pokoju. A potem rób co tam chcesz oprócz mordowania i większej rozróby, okej? - upewniłem się, unosząc lekko brwi.
Upadły uśmiechnął się tylko, traktując to jako żart. Nie chciałem mu na razie mówić, że mieszka tu seryjny morderca. Pośpiesznie wpadłem do pokoju, gdzie trzymałem klucze i wybrałem jeden z nich na chybił trafił. Podałem przedmiot N-cośtamowi i wyszliśmy z mojego gabinetu.
- Prosto, w prawo, po schodach, znowu w prawo i to chyba będą czwarte drzwi po lewej - wypaliłem.
<Nezaynhel?>
- Jak wiele aniołów tu mieszka? - zapytał mnie N-cośtam.
- Ze mną osiem, w tym trójka upadłych - odpowiedziałem zwięźle i obdarzyłem go krzywym uśmiechem - Teraz już jeden więcej.
Przeszliśmy przez wielkie wrota prowadzące do środka i znaleźliśmy się w zamku. Ognik rozglądał się uważnie, nic nie mówiąc. Wyglądał jakby chłonął wzrokiem każdy szczegół - w sumie było na co popatrzeć. Wnętrze zamku nie pasowało do samej budowli - było tu nowocześnie, czysto i przestronnie. Przynajmniej na korytarzach i we wspólnych pokojach - nie wnikałem w wygląd sypialni.
- Zahaczę o gabinet i dam ci klucz do pokoju. A potem rób co tam chcesz oprócz mordowania i większej rozróby, okej? - upewniłem się, unosząc lekko brwi.
Upadły uśmiechnął się tylko, traktując to jako żart. Nie chciałem mu na razie mówić, że mieszka tu seryjny morderca. Pośpiesznie wpadłem do pokoju, gdzie trzymałem klucze i wybrałem jeden z nich na chybił trafił. Podałem przedmiot N-cośtamowi i wyszliśmy z mojego gabinetu.
- Prosto, w prawo, po schodach, znowu w prawo i to chyba będą czwarte drzwi po lewej - wypaliłem.
<Nezaynhel?>
Imiona dla maszyny do kawy - propozycje
Mamy ekspres do kawy.
W kształcie smoka.
Z orzechów.
...
Chyba wypadałoby jakoś go nazwać (: Propozycje dawajcie w komentarzach, później zrobię ankietę.
//Andrew
W kształcie smoka.
Z orzechów.
...
Chyba wypadałoby jakoś go nazwać (: Propozycje dawajcie w komentarzach, później zrobię ankietę.
//Andrew
Od Noatha C.D Sitaela
Patrzyłem na to otępiały. Facet z gracją zrzucił Szi –szi z twarzy i nawet nie poświęcił temu minuty uwagi… A była naprawdę wściekła. Jeszcze nikt tak łatwo nie wyprowadzał jej z równowagi… Sitael był zatem NAPRAWDĘ irytujący, skoro nawet ona, chciała go zabić.
Podszedłem do rzucającej przekleństwami wiewiórki i delikatnie położyłem sobie ją na ramieniu. Od razu się nastroszyła zła i skuliła się w kulkę trzęsącej się galarety.
„ Ty *****, ty przeklęty *****, jak ja cię kiedyś dopadnę, to **** nie ręczę **** za siebie!” krzyczała roztrzęsiona, wymyślając na poczekaniu zupełnie nowe wyrazy.
Dla waszego dobra za cenzurowałem te „ wyrazy ”. Nie chcemy przecież żebyście to słyszeli. Wystarczy, że ja muszę tego wysłuchiwać…
- Umiesz rozmawiać ze zwierzętami? – wypalam nagle.
- Taaak, a co? – zdziwił się.
- Ale jej wypowiedzi nie słyszałeś? – upewniłem się.
- Niezbyt, jakieś tylko szumy… - przyznał.
- To dobrze, bo nie chcesz wiedzieć jakich ona wyrazów teraz używa…
„ ****** w ****, pożałujesz tego *****!” Szi – szi opanowana furiią wiewiórki zbiega po mnie i wskakuje do kieszeni, by tam się wyciszyć i zapomnieć o tym …. Jak go nazwała? ******…
Patrzył na to zmieszany.
- A mówiła coś nieprzyzwoitego? – zaciekawił się.
- **** nieprzyzwoitego – przyznałem.
Uśmiechnął się.
- No dobra, nie wiedziałem, że gryzoń ma takie rozbudowane słownictwo.
- Bardzo ją uraziłeś… - przyznałem wychodząc za nim z pokoju.
- A co nie tak, powiedziałem?
- Nazwałeś ją gryzoniem i przerwałeś najpiękniejszy moment w jej życiu. To wystarcza, by mogła tak o tobie mówić.
- A… - zamyślił się – Mogę jej to… jakoś zrekompensować?
- Mówiłeś coś o Kawie i Nutelli… tak? – na mojej twarzy pojawił się diabelny uśmieszek.
- No… Ale! – wystraszył się – To bomba kaloryczna i energetyczna! Jak jej to podamy…. Zejdzie na zawał przedtem obracając wszystko w miazgę!
Uniosłem pytająco brew do góry.
- Co tak nagle zacząłeś się przejmować jakimś „ gryzoniem” ?
Speszył się. Dotarliśmy już do kuchni. Przeciągnąłem się jak leniwy kocur i spojrzałem na czajnik stojący w rogu…
- Gotuj wodę – otworzyłem najbliższą szafkę – będzie się działo!
- Ale mówiłem, że…
- Zrobimy coś jeszcze bardziej FAJNEGO…
Fajne w moim słowniku oznacza, że TO, będzie bardziej szalone niż fajne, ale…
Raz się żyje, nie?
Podszedłem do rzucającej przekleństwami wiewiórki i delikatnie położyłem sobie ją na ramieniu. Od razu się nastroszyła zła i skuliła się w kulkę trzęsącej się galarety.
„ Ty *****, ty przeklęty *****, jak ja cię kiedyś dopadnę, to **** nie ręczę **** za siebie!” krzyczała roztrzęsiona, wymyślając na poczekaniu zupełnie nowe wyrazy.
Dla waszego dobra za cenzurowałem te „ wyrazy ”. Nie chcemy przecież żebyście to słyszeli. Wystarczy, że ja muszę tego wysłuchiwać…
- Umiesz rozmawiać ze zwierzętami? – wypalam nagle.
- Taaak, a co? – zdziwił się.
- Ale jej wypowiedzi nie słyszałeś? – upewniłem się.
- Niezbyt, jakieś tylko szumy… - przyznał.
- To dobrze, bo nie chcesz wiedzieć jakich ona wyrazów teraz używa…
„ ****** w ****, pożałujesz tego *****!” Szi – szi opanowana furiią wiewiórki zbiega po mnie i wskakuje do kieszeni, by tam się wyciszyć i zapomnieć o tym …. Jak go nazwała? ******…
Patrzył na to zmieszany.
- A mówiła coś nieprzyzwoitego? – zaciekawił się.
- **** nieprzyzwoitego – przyznałem.
Uśmiechnął się.
- No dobra, nie wiedziałem, że gryzoń ma takie rozbudowane słownictwo.
- Bardzo ją uraziłeś… - przyznałem wychodząc za nim z pokoju.
- A co nie tak, powiedziałem?
- Nazwałeś ją gryzoniem i przerwałeś najpiękniejszy moment w jej życiu. To wystarcza, by mogła tak o tobie mówić.
- A… - zamyślił się – Mogę jej to… jakoś zrekompensować?
- Mówiłeś coś o Kawie i Nutelli… tak? – na mojej twarzy pojawił się diabelny uśmieszek.
- No… Ale! – wystraszył się – To bomba kaloryczna i energetyczna! Jak jej to podamy…. Zejdzie na zawał przedtem obracając wszystko w miazgę!
Uniosłem pytająco brew do góry.
- Co tak nagle zacząłeś się przejmować jakimś „ gryzoniem” ?
Speszył się. Dotarliśmy już do kuchni. Przeciągnąłem się jak leniwy kocur i spojrzałem na czajnik stojący w rogu…
- Gotuj wodę – otworzyłem najbliższą szafkę – będzie się działo!
- Ale mówiłem, że…
- Zrobimy coś jeszcze bardziej FAJNEGO…
Fajne w moim słowniku oznacza, że TO, będzie bardziej szalone niż fajne, ale…
Raz się żyje, nie?
---------------------------- długą chwilę później ---------------------
---długą chwilę później i po rozwaleniu połowy zastawy i zużyciu wszystkich orzeszków jakie tu były—
- To jest SZALONE! – Sitael patrzył na mnie z niepokojem.
- To jest FAJNE – szczerze się rozkosznie.
Anioł w końcu ulega.
- Dobra… ale zwalamy na Jeffa, jakby co?
- Oczywiście – podaje mu rękę.
- Wiesz co masz robić?
- Jasne. Wszyscy na polu za pół godziny…
Wychodzi szybko z kuchni i kreuje się w stronę holu. Oj… będzie głośno.
Ja tymczasem zabieram mały pakuneczek i ruszam w przeciwnym kierunku.
----------------- pół godziny później-----------------
- Po co my tu jesteśmy? – Yeiazel patrzy na nas z nieukrywaną pogardą.
Na zewnątrz było zimno. Wszyscy podobierali się w małe grupki i rozmawiali ożywieni. Sitael zebrał ich tak, że nikt nie wiedział, przez kogo TAK NAPRAWDĘ został tu ściągnięty. Ja zaś spokojnie wdychałem zapach wieczornego powietrza i gapiłem się na zamek. Szi – szi ciągle zła siedziała mi na ramieniu. Podchodzi do nas Anioł.
- Wszystko gotowe – mruczy zadowolony.
- Dobrze, że nie jestem taki tępy z magii jak dawniej – przyznaje ustępując mu miejsca na murku.
- Masz Pop – corn ? – pyta jeszcze.
- Niezbyt – przyznaje i mówię do Szi – szi.
- A … i Sitael chciał ci coś powiedzieć… - szturcham go znacząco.
- No Taaak – odchrząknął – To wszystko dla ciebie.
„ O czym on gada?” zdziwiła się patrząc to na mnie to na niego.
- Wciśnij tylko ten guzik – poleciłem.
Podałem jej małe pudełeczko z dużym czerwonym guziczkiem ON/ OFF. Od razu na niego skoczyła. A wtedy… wtedy….
Żałujcie, ze was tu nie było.
Zamek momentalnie się podświetlił. Z głośników sprytnie zamontowanych w koronach pobliskich drzew dobiegł nas złowrogi warkot. Ziemia się zatrzęsła.
- Co to jest?! – dobiegł nas spanikowany głos Kany. Pokazywała coś palcem. Wszyscy zwrócili ku temu oczy.
Na wieżach naszego zamku pojawiło się jakieś małe stworzenie. Wiło się niespokojnie pośród rzędów dachówek i patrzyło się na nas zdziwione. Sitael jako jedyny nie zaskoczony wyjął drugie pudełeczko i postawił na nim antenkę.
- Kryj mnie, co? – zwrócił się do mnie i wskoczył za tył murka.
- Jasne – zasłoniłem go plecami i gapiłem się jak reszta, na małego brązowego smoka na dachu.
Był piękny. Miał na sobie zbroję jakby z kawałków łupin orzechów, cały otaczał się jakby przyjemną mgiełką o zapachu kawy z cynamonem. Oczy zrobione z dwóch czarnych cekinów świeciły się ożywione. Łapy zakończone pazurami z pozbijanych uszek filiżanek, skrzyły się jasno. Ogon podrygiwał niespokojnie. Zachowywał się jak bardzo przestraszony kotek, który nie wie co zrobić. Wtedy dałem znać kaszlnięciem Sitaelowi .
Jaszczurka nagle zamarła i jak na zawołanie rozłożyła piękne jasno – karmelowe skrzydła. Sfrunęła na nich z wdziękiem i wylądowała w sam środek zebranych.
Przywitał ją zduszony okrzyk: „ Oooh!” wszystkich anielic i: „ Coooo?” wszystkich panów na sali.
Spojrzałem na Szi – szi.
- A to jeszcze nie wszystko – wyszeptałem jej do uszka tak cicho, że tylko ona mogła to usłyszeć.
Smok złożył skrzydła z głuchym chrzęstem orzechów i zamarł w oczekiwaniu. Potoczył wzrokiem po wszystkich oczekując aplauzu. Nie doczekawszy tego zaczął chodzić między wszystkimi ocierając się o ich kostki. Przejąłem inicjatywę w swoje ręce widząc mordercze spojrzenie Andy’ego i Jeffa. Zagwizdałem. A był to najbardziej wyraźny i natarczywy gwizd na taksówkarza, jaki istniał. Gadzina spojrzała w moją stronę i zanim ktokolwiek zdołał coś zrobić pobiegła do zamku.
Wszyscy zaś za nią. A było bardzo łatwo sprawdzić gdzie biegła. Smok zostawiał po sobie szlak orzechów ziemnych i laskowych, więc mogliśmy łatwo dotrzeć za nim do kuchni.
Siedział tam zadowolony z szeregiem kubków przed sobą. Spojrzał na każdego z osobna.
- Czego ten gad chce? – z tłumu doszedł zgryźliwy głos Ognika.
- Najlepiej jest go ukatrupić tu, na miejscu – odezwał się prowokacyjny głos Jeffa.
- Nie wiemy co zamierza! – zaczęła sprzeczać się z nim Rebecca.
- Chyba chce nam zrobić kawę – z daleka dobiegł głos Lux.
Wszystko zamarło. Spojrzeli na nią. Co ona niby gada?
Uśmiechnąłem się. Szybko do tego doszła. Przedarłem się przez tłum i wiozłem kubek do ręki.
- No to spróbujmy!
- Andy – zwróciłem się do Upadłego – Jaką kawę chcesz na dzisiaj?
- Espresso niech będzie… - niepewnie podszedł bliżej. Jego oczy zabłysły dziwnym blaskiem rozbawienia, a ramiona lekko popadły rozluźnione.
Na dźwięk słowa ” Espresso” jaszczurka zadygotała i z jej uszów buchnęła para, rozległ się dźwięk gotowanej wody i z pyszczka popłynęła pachnąca kawa z dodatkiem nuty orzeszkowego kremu.
Podałem mu kubek. Niechętnie skosztował. A później rozpromienił się nagle. Wszyscy na niego patrzyli.
- Takiej dobrej kawy jeszcze w życiu nie piłem!
------------------------ kilka kubków później ---------------------------
Wszyscy rzucili się do cudnej żywej kawo maszyny. Tylko Jeff do końca nie był przekonany, czy TO nie chce nas pozabijać, ale w końcu i on zamówił zwykłą kawę sypaną…
Zasiedliśmy do stołu i radośnie gawędziliśmy do późnej nocy. Bardzo późnej bo kawa zrobiła swoje.
Włączyliśmy jakiś film i wyjęliśmy kruche ciasteczka. Czuć było miłą atmosferę…
Całe to zamieszanie z nowymi członkami i misją zrobiło swoje, a dobry nastrój i kiepski film z wybornym komentarzem wszystkich, rozluźnił atmosferę. Zaczęliśmy czuć się jak rodzina. Pogadałem ze wszystkimi nawet z Jeffem zchodząc na temat różnic między bombą atomową a jądrową. Ja nie widziałem różnic, a on całe mnóstwo i było fajnie.
Dopiero o jakiejś piątej nad ranem zaczołgałem się do pokoju z Szi – szi, która nie chciała zostawiać swojego nowego towarzysza, gdy okazało się, że umie produkować również gorącą czekoladę z orzechami.
- Podobało się? – zapytałem już zgasiwszy światło.
„ To była najlepsza gorąca czekolada jaką piłam w życiu” przyznała „ A i ten Sitael… może nie jest taki zły… Jeżeli jeszcze przeprosi za tego gryzonia”
- Już przeprosił…. – odparłem zasypiając i śniąc o orzechowym smoku produkującym dla mnie jeszcze jedną kawę…
< Sitael lub kto tam jeszcze chce xD >
środa, 29 stycznia 2014
Od Andy'ego
Siedziałem na moim dużym łóżku z gitarą w dłoniach. Niemal bezmyślnie szarpałem struny grając kolejne, molowe akordy. Instrument zawsze pozwalał mi się uspokoić, zebrać myśli. W tej chwili byłem wściekły - na Yeiazel, na Rebeccę, na siebie i swoją bezsilność. Po dość burzliwej rozmowie z Rebeccą pozwoliłem anielicy na misję, chociaż wolałbym tego nie robić. Od początku wiedziałem, ze ma rację, ale nie chciałem tego przyznać.
- Szlag! - warknąłem. Pękła mi struna najcieńsza struna, zwana E1. Zrezygnowany walnąłem gitarę na sprężysty materac. Wstałem i wyszedłem z pokoju - w sali muzycznej powinny być zapasowe szpargały. Szedłem pewnie i szybko nie zwracając uwagi na otoczenie - miałem zły humor i niemal każdy mógł wyprowadzić mnie z równowagi. Byłem niemal pewny, że nikt nie będzie mi teraz zawracał głowy. Udało mi się wywalczyć pewien respekt wśród mieszkańców. Nie dotyczyło to jedynie Rebecci, która znała mnie wystarczająco dobrze, i Jeff'a, który nie sanował nikogo.
Jak na zawołanie zza rogu wyłonił się Upadły Anioł Mocy. Jego ruchy były gwałtowne i gniewne, jakby wyzywał do walki cały świat. Patrzył przed siebie, więc nie było możliwości aby mnie nie zauważył. Mimo to wpadł prosto na moją osobę. Zmierzył mnie gniewnym spojrzeniem, a ja odpowiedziałem tym samym.
- No proszę, jeszcze nikogo nie zabiłeś - rzekłem kpiąco.
- A chcesz być pierwszy? - warknął Jeff.Jego oczy przybrały kolor krwistej czerwieni.
Zaśmiałem się krótko - nie doceniał mnie. Byłem miły do czasu, ale nie zamierzałem atakować jako pierwszy. Wyczułem nagłe zmiany w powietrzu - anioł zamierzał użyć vectorów. Niewidzialne dłonie już miały mnie dosięgnąć, gdy w ostatniej chwili utworzyłem silną barierę. Zaskoczony upadły zadrżał, gdy vectory zetknęły się z moją ścianą. Korzystając z chwili rozproszenia przeciwnika popchnąłem go do tyłu mocnym powiewem wiatru. Jego plecy uderzyły o ścianę z głuchym hukiem - pewnie zabrakło mu tchu.
- Nie chciałem używać moich mocy przeciwko tobie - syknąłem, przewiercając go przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu - ale nie pozostawiłeś mi wyboru. Mogę zmusić cię samym głosem do przyzwoitego zachowania, jakieś uwagi?
<Jeff? Tylko mnie nie zabij xD>
- Szlag! - warknąłem. Pękła mi struna najcieńsza struna, zwana E1. Zrezygnowany walnąłem gitarę na sprężysty materac. Wstałem i wyszedłem z pokoju - w sali muzycznej powinny być zapasowe szpargały. Szedłem pewnie i szybko nie zwracając uwagi na otoczenie - miałem zły humor i niemal każdy mógł wyprowadzić mnie z równowagi. Byłem niemal pewny, że nikt nie będzie mi teraz zawracał głowy. Udało mi się wywalczyć pewien respekt wśród mieszkańców. Nie dotyczyło to jedynie Rebecci, która znała mnie wystarczająco dobrze, i Jeff'a, który nie sanował nikogo.
Jak na zawołanie zza rogu wyłonił się Upadły Anioł Mocy. Jego ruchy były gwałtowne i gniewne, jakby wyzywał do walki cały świat. Patrzył przed siebie, więc nie było możliwości aby mnie nie zauważył. Mimo to wpadł prosto na moją osobę. Zmierzył mnie gniewnym spojrzeniem, a ja odpowiedziałem tym samym.
- No proszę, jeszcze nikogo nie zabiłeś - rzekłem kpiąco.
- A chcesz być pierwszy? - warknął Jeff.Jego oczy przybrały kolor krwistej czerwieni.
Zaśmiałem się krótko - nie doceniał mnie. Byłem miły do czasu, ale nie zamierzałem atakować jako pierwszy. Wyczułem nagłe zmiany w powietrzu - anioł zamierzał użyć vectorów. Niewidzialne dłonie już miały mnie dosięgnąć, gdy w ostatniej chwili utworzyłem silną barierę. Zaskoczony upadły zadrżał, gdy vectory zetknęły się z moją ścianą. Korzystając z chwili rozproszenia przeciwnika popchnąłem go do tyłu mocnym powiewem wiatru. Jego plecy uderzyły o ścianę z głuchym hukiem - pewnie zabrakło mu tchu.
- Nie chciałem używać moich mocy przeciwko tobie - syknąłem, przewiercając go przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu - ale nie pozostawiłeś mi wyboru. Mogę zmusić cię samym głosem do przyzwoitego zachowania, jakieś uwagi?
<Jeff? Tylko mnie nie zabij xD>
Od Sitaela C.D Noatha
Uniosłem ręce w gore w geście poddania się.
- Żeby ta wiewiórka mnie pożarła? Nie, dzięki. Wolę umrzeć w bitwie niż być zjedzonym przez gryzonia.
- Jak tam chcesz - Noath nadal jadł.
Skrzywiłem się przy drzwiach.
- Smacznego! - krzyknąłem i podszedłem do nich, palcem zabierając trochę ich Nutteli.
- Hmmm...- mruknąłem - dobre. Już mam pomysł na nowy specjał. Kawa z Nuttellą! Jestem genialny!
<Noath?>
Od Sitaela C.D Luxii
-Nic ci nie jest?- spytałem się jej.
Lux pokręciła głową.
Zacisnąłem usta. Ten cały Jeff mi nie przypadł do gustu.
- Chodź - podałem jej rękę - nie ma sensu siedzieć tu i się nudzić patrząc jak inni dobrze się bawią...
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie. Jak ja to lubię..
-Przystanek pierwszy. Los Angeles!
(Lux????)
Lux pokręciła głową.
Zacisnąłem usta. Ten cały Jeff mi nie przypadł do gustu.
- Chodź - podałem jej rękę - nie ma sensu siedzieć tu i się nudzić patrząc jak inni dobrze się bawią...
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie. Jak ja to lubię..
-Przystanek pierwszy. Los Angeles!
(Lux????)
Od Nezaynhela "Moja historia"
- Nezaynhela wersja zdarzeń pierwszych -
Widziałem jak upadała. Widziałem jak szarpią skrzydła, a cięcia padają szybciej niż mogłem sobie nawet ja wyobrazić. Upadła…a ja na to patrzyłem, niczym uderzony mocą. Potem była już tylko cisza. Bez śladu, bez głosu, bez myśli. Cisza, która nawet nie rani…po prostu trwa.
Podejrzewał, że zdawali sobie sprawę z jego obecności. Może nawet zrobili to celowo na jego oczach. Niestety nie było dane mu poznać. Jednak odniosło skutek. Może jednak nie taki…jaki zamierzali.
Zniknęła jeszcze tego samego dnia. Nikt nic nie powiedział, wszystko miało toczyć się dawnym torem. Prawie wszystko.
Chodził w to samo miejsce prawie od roku, potem zataczał coraz większe kręgi. Nie mógł jej znaleźć. Znikła nawet jej cicha obecność, którą bezsprzecznie wyczuwał, gdziekolwiek by się nie znajdowała. Jego „Małej” nie było. Jedynej istotki, która z lekkością przyjmowała jego humory i nieodłączną zgryźliwą naturę. Niee….żeby nie było – nie był odludkiem, miał „mnóstwo” przyjaciół, z którymi rozmawiał i to często. Był popularny, a jakże. Tylko jednak jego „Mała Siostrzyczka”, bezapelacyjnie równała się z jego humorem, potrafiła ogarnąć i postawić na nogi...zachowując przy tym całą ta swoją jasność. O tak…była jasnością. Teraz gdy jej zabrakło, myśli zwyczajnie wróciły na tor milczenia. I rozmawiał ze wszystkimi jak dawniej, śmiał się ze wszystkimi jak dawniej, ranił siebie jak dawniej…a potem upadł. Z własnego wyboru.
- Nezaynhela wersja zdarzeń kolejnych –
Kruk pojawił się niczym w podrzędnych horrorach klasy D. Z cmentarza, przy kaskadzie mgły i jakichś dziwnych skrzeków, które okazały się krzykami podpitego grabarza. Usiadł na dachu samochodu łypiąc tym swoim małym, żółto-złotym oczkiem, jakby oceniał jasnowłosego jegomościa na castingu. Irytujące stworzenie. Niestety standardowa taktyka – ignorancja – nie działała. Czarny złośliwiec uporczywie śledził każdy jego ruch, reagując gardłowym skrzekiem na jego miny.
- Może byś się w końcu przedstawił?
Kruk jakby czekając na te słowa wzbił się do lotu upuszczając z zaciśniętych szponów mały, błyszczący przedmiot. Posrebrzana, okrągła broszka z wizerunkiem białego kolibra. Należała kiedyś do „niej”.
Niestety nie dogonił kruczego gnoja, który – gdyby umiał mówić – radośnie nabijałby się z przedstawionej sceny.
Kruk pojawił się kilka dni później, by po kilka ucieczkach i gonitwach, w końcu zatrzymać się na dłużej. Nie próbował go już łapać, a czarnoskrzydły maniak milcząco przyzwolił na towarzystwo upadłego. W końcu nadał mu imię – Savar. I choć kruk absolutnie nie reagował na to miano, to głupio mu był nawet rzucać przekleństwami w „pacanowate, oskubane straszydło” i nie nadać mu jakiegoś stałego określenia. Wracał i odlatywał kiedy chciał, więc stanęli na wzajemnym, milczącym przyzwoleniu na towarzystwo….ale ich „potyczki” i tak zdarzały się często….
- Nezaynhela wersja zdarzeń dalszych –
- Ty mały, wredny, latający szczurze! – Savar bezczelnie zwinął mu z ręki kluczyki do motoru. Tak korzystał sobie czasem z „cudów” techniki ludzkiej. Odnajdywał w tym swego rodzaju przyjemność, a czarne straszydło znowu, z premedytacją próbowało wyprowadzić go z równowagi…daleka mu była do tego droga, ale absolutnie nie miał zamiaru ustąpić paskudnikowi.
Kruk w końcu upuścił kluczyki ze szponów i niemal ze złośliwą radością zapikował w dół. To już przestało być zabawne. Zatrzymał się, rozłożył szerzej skrzydła i powoli opuścił się w dół. Wstrzymał się jednak. Usłyszał głosy. Wśród chmur? Nasłuchiwał długo, by w końcu znowu wyłapać pojedyncze, urwane zdania „…Ale ja muszę!”. Głos niesiony przez wiatr zakołatał jego sercem. Znajomy głos? Ruszył w tamtym kierunku ostrożnie, ale pewnie…ale to co ujrzał, prawie zakrztusiło jego oddechem. Zamek. Zamek z „krwi i kości”, choć ..zbudowany chyba z litej skały, strzelisty niczym wieże starożytnych o masywnych iglicach. Niemal całkowicie otulony feerią bieli, szarości, granatu i czerwieni chmur…
- To się ktoś urządził….
Potem znowu urywek słowa, który wyraźniej gdzieś tam dalej miał swego właściciela. Rzucił iluzję na siebie. Sunął teraz jako jedna z wietrznych cumulusów. Dotarł w końcu bliżej. Coś, co przypominało stajnię, było miejscem spotkania dwójki upadłych. Czarnowłosa jednak, która ukazała się jego oczom nie była „nią”….tym bardziej towarzyszący jej Upadły. Dotarł akurat w chwili, gdy oboje się rozchodzili. Wyczuwał bardzo napiętą sytuację. Nic nie rozumiał z tego wszystkiego, ale nie miał zamiaru tego sprawdzać. Jak tylko mógł, trzymał się z dala od wszelkich swego pokroju…jak i pokroju anielskiego. W sumie...ostatnio rozmawiał tylko z ludźmi, od których zbierał informacje. Wycofał się więc. Iluzję zrzucił z chwilą, gdy znalazł się poza widocznością zamku. I to chyba był błąd, bo coś „ptasiego” pomknęło tuż obok jego głowy. Tym razem jednak, dla odmiany, nie był to mały czarny upierdliwiec. Sokół, który go minął zdecydowanie do kogoś należał. Nie podobało mu się to więc obniżył lot, by wylądować w końcu na dachu jednego z (na szczęście) opuszczonych wieżowców. Okolica raczej slumsowa, ale zdecydowanie było mu to na rękę.
Savar oczywiście się nie pojawił. Za to tuż obok jego postaci usiadł wspomniany wcześniej sokół. Piękny – przyznać trzeba było. Nie to co jego czarne straszydło.
- I co? Pewnie zaraz sprowadzisz swego towarzysza? – Sokół zaskrzeczał tylko w odpowiedzi, więc kontynuowałem – To teraz stawiam na jedną z dwóch postaci, które się tam tak wesoło sprzeczały…- ptak nastroszył się lekko, jakby w oburzeniu – No przecież nie podsłuchiwałem! Każdy zgadłby, że coś tam się kręci miedzy nimi…Hm…no dobra, tylko teraz, które ma zaraz się pojawić?
- …To drugie, wredniejsze.
Mój zacny monolog został przerwany niemal beztroską odpowiedzią, ale głos sugerował, że wcale beztroski nie był.
Nie odwracając się wiedziałem, że pojawił się jednak Upadły, którego widziałem. Szum skrzydeł ucichł, pojawiły się kroki.
Siedział oparty o kolana, więc zobaczył przed sobą tylko czubki „okutych”, czarnych butów. Westchną ciężko. Pierwsze kilka minut przeświadczy o tym, co będzie dalej. Jednak już pierwszą dobrą „nowiną” był, fakt, że nie został zaatakowany. Rozluźnił dłoń, do tej pory zaciśniętą na sejmitarze. Odpowiedział nie podnosząc głowy.
- Straciłeś szansę na atak, a na pogaduszki nie mam dziś ochoty…więc jeśli pozwolisz mi sobie pójść, więcej się w „waszej” siedzibie nie zabłąkam.
Długie milczenie. Jakoś tak głupio wszystko się toczyło, ale nadal trwał przy swoim, podziwiając czubki butów Czarnego (jak go pieszczotliwe nazwał).
- Może jednak chciałbyś jeszcze raz „tam” zabłądzić? ..Tym razem jednak…bez podglądania?
- Nikogo nie podglądałem. Trafiłem przepadkiem i przypadkiem usłyszałem parę słów. To wszystko.
Westchnienie. Raczej zmęczone, choć czuć było dziwną dozę hmm….władzy?
- Będziesz tak siedział i wpatrywał się w podłogę? – aha, czyli nie wiedział, że zbadałem jakoś jego butów. Wstałem. Stanąłem twarzą w twarz, niemal identycznego wzrostu postacią, o kruczoczarnych, długich włosach, nieco, albo nawet bardzo potarganych włosach. Kolczyk, podkrążone oczy i to błękitne, pewne siebie spojrzenie. Nieźle. Znaczy, że trafił na kogoś ważnego. Żadne z nich nie opuściło wzroku. W końcu na twarzy wykwitł mu uśmiech.
- Wytrzymałeś….brawo? – Niee….wcale nie czuć tej dozy sarkazmu.
Przekrzywiłem lekko głowę. Przypominał mi nieco Savara.
- I co miałbym „tam” robić? Dużo jest tam miejsc do zbłądzenia?
Krótkie „tak” i znowu mam wrażenie, że stara się przewiercić mnie jakimś niewypowiedzianym…”czymś”.
- Jestem Nezaynhel – leciutko skłoniłem głowę, bez zbędnego okazywania „poddaństwa”. Upadły dziwnie się skrzywił.
- A krócej jak się do ciebie zwracać?
- A do Ciebie jak w ogóle się zwracać?
Chwila konsternacji. Może myślał, że to oczywiste? Albo czytam w myślach? Chciałbym, ale nie, nie potrafię tego.
- Możesz mi mówić Andy, zarządzam tym zamkiem i innymi upadłymi – No tak, krótko, zwięźle i na temat – To jak u Ciebie jest z Twoim imieniem? Czy wystarczy, jak będę mówił „ten na N-cośtam”
- Ognik, tak też mnie czasem wołali.
- W takim razie witaj na pokładzie.
- Aj aj kapitan! – Lekki salut z mojej strony, uśmiech z jego, a potem już tylko szum skrzydeł i powiększający się obraz zamku.
<Andy? Masz ochotę kontynuować?>
Widziałem jak upadała. Widziałem jak szarpią skrzydła, a cięcia padają szybciej niż mogłem sobie nawet ja wyobrazić. Upadła…a ja na to patrzyłem, niczym uderzony mocą. Potem była już tylko cisza. Bez śladu, bez głosu, bez myśli. Cisza, która nawet nie rani…po prostu trwa.
Podejrzewał, że zdawali sobie sprawę z jego obecności. Może nawet zrobili to celowo na jego oczach. Niestety nie było dane mu poznać. Jednak odniosło skutek. Może jednak nie taki…jaki zamierzali.
Zniknęła jeszcze tego samego dnia. Nikt nic nie powiedział, wszystko miało toczyć się dawnym torem. Prawie wszystko.
Chodził w to samo miejsce prawie od roku, potem zataczał coraz większe kręgi. Nie mógł jej znaleźć. Znikła nawet jej cicha obecność, którą bezsprzecznie wyczuwał, gdziekolwiek by się nie znajdowała. Jego „Małej” nie było. Jedynej istotki, która z lekkością przyjmowała jego humory i nieodłączną zgryźliwą naturę. Niee….żeby nie było – nie był odludkiem, miał „mnóstwo” przyjaciół, z którymi rozmawiał i to często. Był popularny, a jakże. Tylko jednak jego „Mała Siostrzyczka”, bezapelacyjnie równała się z jego humorem, potrafiła ogarnąć i postawić na nogi...zachowując przy tym całą ta swoją jasność. O tak…była jasnością. Teraz gdy jej zabrakło, myśli zwyczajnie wróciły na tor milczenia. I rozmawiał ze wszystkimi jak dawniej, śmiał się ze wszystkimi jak dawniej, ranił siebie jak dawniej…a potem upadł. Z własnego wyboru.
- Nezaynhela wersja zdarzeń kolejnych –
Kruk pojawił się niczym w podrzędnych horrorach klasy D. Z cmentarza, przy kaskadzie mgły i jakichś dziwnych skrzeków, które okazały się krzykami podpitego grabarza. Usiadł na dachu samochodu łypiąc tym swoim małym, żółto-złotym oczkiem, jakby oceniał jasnowłosego jegomościa na castingu. Irytujące stworzenie. Niestety standardowa taktyka – ignorancja – nie działała. Czarny złośliwiec uporczywie śledził każdy jego ruch, reagując gardłowym skrzekiem na jego miny.
- Może byś się w końcu przedstawił?
Kruk jakby czekając na te słowa wzbił się do lotu upuszczając z zaciśniętych szponów mały, błyszczący przedmiot. Posrebrzana, okrągła broszka z wizerunkiem białego kolibra. Należała kiedyś do „niej”.
Niestety nie dogonił kruczego gnoja, który – gdyby umiał mówić – radośnie nabijałby się z przedstawionej sceny.
Kruk pojawił się kilka dni później, by po kilka ucieczkach i gonitwach, w końcu zatrzymać się na dłużej. Nie próbował go już łapać, a czarnoskrzydły maniak milcząco przyzwolił na towarzystwo upadłego. W końcu nadał mu imię – Savar. I choć kruk absolutnie nie reagował na to miano, to głupio mu był nawet rzucać przekleństwami w „pacanowate, oskubane straszydło” i nie nadać mu jakiegoś stałego określenia. Wracał i odlatywał kiedy chciał, więc stanęli na wzajemnym, milczącym przyzwoleniu na towarzystwo….ale ich „potyczki” i tak zdarzały się często….
- Nezaynhela wersja zdarzeń dalszych –
- Ty mały, wredny, latający szczurze! – Savar bezczelnie zwinął mu z ręki kluczyki do motoru. Tak korzystał sobie czasem z „cudów” techniki ludzkiej. Odnajdywał w tym swego rodzaju przyjemność, a czarne straszydło znowu, z premedytacją próbowało wyprowadzić go z równowagi…daleka mu była do tego droga, ale absolutnie nie miał zamiaru ustąpić paskudnikowi.
Kruk w końcu upuścił kluczyki ze szponów i niemal ze złośliwą radością zapikował w dół. To już przestało być zabawne. Zatrzymał się, rozłożył szerzej skrzydła i powoli opuścił się w dół. Wstrzymał się jednak. Usłyszał głosy. Wśród chmur? Nasłuchiwał długo, by w końcu znowu wyłapać pojedyncze, urwane zdania „…Ale ja muszę!”. Głos niesiony przez wiatr zakołatał jego sercem. Znajomy głos? Ruszył w tamtym kierunku ostrożnie, ale pewnie…ale to co ujrzał, prawie zakrztusiło jego oddechem. Zamek. Zamek z „krwi i kości”, choć ..zbudowany chyba z litej skały, strzelisty niczym wieże starożytnych o masywnych iglicach. Niemal całkowicie otulony feerią bieli, szarości, granatu i czerwieni chmur…
- To się ktoś urządził….
Potem znowu urywek słowa, który wyraźniej gdzieś tam dalej miał swego właściciela. Rzucił iluzję na siebie. Sunął teraz jako jedna z wietrznych cumulusów. Dotarł w końcu bliżej. Coś, co przypominało stajnię, było miejscem spotkania dwójki upadłych. Czarnowłosa jednak, która ukazała się jego oczom nie była „nią”….tym bardziej towarzyszący jej Upadły. Dotarł akurat w chwili, gdy oboje się rozchodzili. Wyczuwał bardzo napiętą sytuację. Nic nie rozumiał z tego wszystkiego, ale nie miał zamiaru tego sprawdzać. Jak tylko mógł, trzymał się z dala od wszelkich swego pokroju…jak i pokroju anielskiego. W sumie...ostatnio rozmawiał tylko z ludźmi, od których zbierał informacje. Wycofał się więc. Iluzję zrzucił z chwilą, gdy znalazł się poza widocznością zamku. I to chyba był błąd, bo coś „ptasiego” pomknęło tuż obok jego głowy. Tym razem jednak, dla odmiany, nie był to mały czarny upierdliwiec. Sokół, który go minął zdecydowanie do kogoś należał. Nie podobało mu się to więc obniżył lot, by wylądować w końcu na dachu jednego z (na szczęście) opuszczonych wieżowców. Okolica raczej slumsowa, ale zdecydowanie było mu to na rękę.
Savar oczywiście się nie pojawił. Za to tuż obok jego postaci usiadł wspomniany wcześniej sokół. Piękny – przyznać trzeba było. Nie to co jego czarne straszydło.
- I co? Pewnie zaraz sprowadzisz swego towarzysza? – Sokół zaskrzeczał tylko w odpowiedzi, więc kontynuowałem – To teraz stawiam na jedną z dwóch postaci, które się tam tak wesoło sprzeczały…- ptak nastroszył się lekko, jakby w oburzeniu – No przecież nie podsłuchiwałem! Każdy zgadłby, że coś tam się kręci miedzy nimi…Hm…no dobra, tylko teraz, które ma zaraz się pojawić?
- …To drugie, wredniejsze.
Mój zacny monolog został przerwany niemal beztroską odpowiedzią, ale głos sugerował, że wcale beztroski nie był.
Nie odwracając się wiedziałem, że pojawił się jednak Upadły, którego widziałem. Szum skrzydeł ucichł, pojawiły się kroki.
Siedział oparty o kolana, więc zobaczył przed sobą tylko czubki „okutych”, czarnych butów. Westchną ciężko. Pierwsze kilka minut przeświadczy o tym, co będzie dalej. Jednak już pierwszą dobrą „nowiną” był, fakt, że nie został zaatakowany. Rozluźnił dłoń, do tej pory zaciśniętą na sejmitarze. Odpowiedział nie podnosząc głowy.
- Straciłeś szansę na atak, a na pogaduszki nie mam dziś ochoty…więc jeśli pozwolisz mi sobie pójść, więcej się w „waszej” siedzibie nie zabłąkam.
Długie milczenie. Jakoś tak głupio wszystko się toczyło, ale nadal trwał przy swoim, podziwiając czubki butów Czarnego (jak go pieszczotliwe nazwał).
- Może jednak chciałbyś jeszcze raz „tam” zabłądzić? ..Tym razem jednak…bez podglądania?
- Nikogo nie podglądałem. Trafiłem przepadkiem i przypadkiem usłyszałem parę słów. To wszystko.
Westchnienie. Raczej zmęczone, choć czuć było dziwną dozę hmm….władzy?
- Będziesz tak siedział i wpatrywał się w podłogę? – aha, czyli nie wiedział, że zbadałem jakoś jego butów. Wstałem. Stanąłem twarzą w twarz, niemal identycznego wzrostu postacią, o kruczoczarnych, długich włosach, nieco, albo nawet bardzo potarganych włosach. Kolczyk, podkrążone oczy i to błękitne, pewne siebie spojrzenie. Nieźle. Znaczy, że trafił na kogoś ważnego. Żadne z nich nie opuściło wzroku. W końcu na twarzy wykwitł mu uśmiech.
- Wytrzymałeś….brawo? – Niee….wcale nie czuć tej dozy sarkazmu.
Przekrzywiłem lekko głowę. Przypominał mi nieco Savara.
- I co miałbym „tam” robić? Dużo jest tam miejsc do zbłądzenia?
Krótkie „tak” i znowu mam wrażenie, że stara się przewiercić mnie jakimś niewypowiedzianym…”czymś”.
- Jestem Nezaynhel – leciutko skłoniłem głowę, bez zbędnego okazywania „poddaństwa”. Upadły dziwnie się skrzywił.
- A krócej jak się do ciebie zwracać?
- A do Ciebie jak w ogóle się zwracać?
Chwila konsternacji. Może myślał, że to oczywiste? Albo czytam w myślach? Chciałbym, ale nie, nie potrafię tego.
- Możesz mi mówić Andy, zarządzam tym zamkiem i innymi upadłymi – No tak, krótko, zwięźle i na temat – To jak u Ciebie jest z Twoim imieniem? Czy wystarczy, jak będę mówił „ten na N-cośtam”
- Ognik, tak też mnie czasem wołali.
- W takim razie witaj na pokładzie.
- Aj aj kapitan! – Lekki salut z mojej strony, uśmiech z jego, a potem już tylko szum skrzydeł i powiększający się obraz zamku.
<Andy? Masz ochotę kontynuować?>
Od Noatha "Bo wszystko jest Nutellą"
czasami. Życie nie jest łatwe. czasami. Życie nie jest proste. czasami. Życie to pasmo upokorzeń i porażek. czasami...
Ale, któregoś dnia budzisz się rano i dociera do ciebie, że takich poranków, będzie jeszcze kilka er... uświadamiasz sobie, że masz czas. Masz czas żyć. Masz czas doznać jego trudów. Masz czas upokorzyć się przed wszystkimi. Masz czas najpierw znienawidzić życia, a potem je pokochać... Masz czas odnaleźć sens w nocy nieprzespanej. Masz czas zobaczyć co tak naprawdę kryje się pod twoim łóżkiem... w twojej głowie. Masz na to czas. Bo jesteś wiecznością, istniejesz w niej. Jesteś.
czasami jednak...
życie nie wystarcza, chcesz w pewnym momencie dawać je innym, patrzeć jak mogą się nim cieszyć, jak mają szansę na lepsze jutro...
I właśnie wtedy... trafiasz tu...
do miejsca, gdzie marzenia są tylko stanem przejściowym do czegoś więcej.... trafiasz do Los Angeles.
,, Dureń! Głupek!...” - mówi z satysfakcją i przesuwa wierzę na miejsce mojego gońca. ,, Szach mat! matole!”
Poznaliście już Szi- szi?
Jeżeli nie, to ostrzegam - nigdy, przenigdy - nie grajcie z nią w szachy, szczególnie, gdy stawką jest słoik Nutelli... Ogra każdego – a… jest wiewiórką.
Patrzę na nią zmęczony.
Wiatrak pod sufitem młóci wolno powietrze. Siedzę padnięty na krańcu mojego łóżka i gram z wiewiórką, by zrobić sobie przerwę od czytania: „ Wielkiej Encyklopedii Rozmaitych Chorób”. Na pewno się dziwicie, że taki Anioł jak ja, ciągle czyta takie cegłówki, a może nadzwyczajnej to olać, bo jednym dotykiem może kogoś wyleczyć… Otóż – tak – mógłbym to zrobić, ale moimi rękami nie wyleczę tego co pacjent ma w głowie. A właśnie TAM są najbardziej dotkliwe choroby jakie istnieją… A JA – jestem lekażem, powinienem nawet te choroby umieć wyleczyć.
- Czego ja cię uczyłem? – zniesmaczony układam pionki w aksamitnym pudełku - Nie mówi się dureń ani głupek, mówi się - jeżeli już...
Przerywam.
Do pokoju wchodzi Sitael i patrzy na mnie zdziwiony.
- Przegrałeś z gryzoniem?
- ... skrajnie nieogarnięte indywiduum - dokańczam wypuszczając powietrze.
Sitaela poznałem jakieś kilka godzin temu. To była szybka wymiana zdań:
„ - Hej, jesteś nowy?
- Tak, a co?
- Masz manię do zabijania kogo popadnie?
- Raczej wole leczyć, jeżeli już.
- To witamy w domu! „
Wówczas już zdążyłem się połapać, że ten gościu jest bardzo podobny do mnie. Mówi to co chce powiedzieć i ma poczucie humoru. Na pierwszy rzut oka widać, że preferuje luźny styl bycia. Na pewno jest irytujący i złośliwy, jak większość takich gości, ale zacząłem się przyzwyczajać do takich – osobowości…
,, Prościej jest chyba - idiota. I przy okazji, każdy zrozumie…” z zamyśleń wyrwała mnie jakże prosta i trafna uwaga Szi-szi.
- Trzeba używać wyszukanych słów - mówię cierpko.
Anioł przysłuchuje się temu.
- Bardziej wyszukanych słów od ,, Przegrałeś z gryzoniem” nie znajduje, chyba, że dodać jeszcze ,,zaiste”, ... - szczerzy się. - ZAISTE, przegrałeś z gryzoniem.
Taaak.. irytujący.
,, Zamorduje, ZAISTE, tego gościa,, słyszę zdegustowaną Szi-szi.
Od razu poprawia mi humor. Zaiste... poprawia mi humor.
- A my się jeszcze nie spotkali - przerywam i spokojnie dodaje jeszcze - zaiste... - idąc do biurka, które jest naprzeciwko ooogrooomnego okna. Zaiste...oooogroooomnego.
- Osobiście nie, ale już to zmieniamy, prawda?
Otwieram wszystkie szuflady, które mam pod ręką. Gdzie to jest…?
- No, heeej! - mówię nachylając się nad znaleziskiem – nareszcie!
- Nie musisz się witać... - speszony Anioł opiera się o framugę drzwi. - Już się witaliśmy, przy wejściu...
Zdziwiony patrzę na niego, jakby spadł z księżyca.
- Nie mówiłem tego do ciebie…
W ustach mam łyżeczkę, a w rękach trzymam słoiczek...
,, Nutella!!! ” powietrze rozdziera pisk mojej towarzyszki.
Wiewiórka pędzi do mnie przez pół pokoju w baaardzooo zwolnionym tempie. Niby jak na tych wszystkich filmach, gdy dwie zakochane osoby biegną szczęśliwe do siebie. Romantyczna muzyka w tle. Włosy rozwiane niewidzialnym wiatrem. Widownia wstaje z miejsc zachwycona. Blask słońca. Zapach kwiatów i skoszonej trawy. Radość na twarzach kochanków…
- Ona jest chora?
Dźwięk zacinanej płyty. Wszystko zamiera. Wiewiórka spada oszołomiona na deski, a on gapi się na to jakby była naprawdę ciekawym muzealnym eksponatem. „Ona” posyła mu jeszcze mordercze spojrzenie- zaiste - mordercze ( jeżeli wzrok Konika My Litlly Pony może taki być ), a ja spokojnie znów siadam na mojej pryczy.
- Naukowcy jeszcze tego nie stwierdzili... - znudzony otwieram wygraną wiewiórki i wpycham sobie do ust łyżeczkę pełną słodkiej, czekoladowej mazi. - Pychaa – mruczę rozkosznie.
- A… - Sitael zastyga nie wiedząc czy już iść, czy jeszcze zostać.
Szi- szi rozwiązuje ten problem. Błyskawicznie.
,, Zaiste!” woła mściwie i rzuca mu się na twarz.
- Lubi cię – stwierdzam patrząc na szamoczącego się chłopaka z gryzoniem na twarzy. - Ostatnio chciała kogoś zabić w 1852… Czuj się zaszczycony - wzruszam ramionami - Nutelli?
< Sitael? Wiem, że chesz to dokończyć ^^ Miłego pisania>
Od Luxii C.D Jeff'a
Wstałam dość wcześnie, kiedy za oknem panowała jeszcze ranna ciemność. Obok okna stał Jeff wpatrujący się w księżyc, którego światło wpadało do pokoju, pomimo, że już zniżał się ku skończeniu swojej wizyty na niebie. Otworzyłam szerzej oczy, przetarłam je i siadłam na łóżku. Odwróciłam się prostując swoje ciemne skrzydła, które potrzebowały choć odrobinę pielęgnacji.
- Boli? – Wyrwał mnie z przemyśleń męski półgłos
Zorientowałam się, ze chodzi mu o rękę, więc śpiesznie zareagowałam.
- Nie, już nie.
Wstałam, podpierając się dłońmi. Podeszłam do lustra i zauważyłam, że wyglądam tragicznie… Potargane kosmyki włosów, rozmazany tusz. To wszystko przez ten cholerny płacz, przez te cholerne łzy. Wszystko mnie bolało. Mięśnie, skrzydła i przede wszystkim głowa, przez którą chybotałam się na różne strony, mając wrażenie, że zaraz upadnę na drewnianą podłogę. Kiedy już miało się to stać, upadły zareagował i przytrzymał mnie dłonią, co było w jego geście niepodobne.
- Dziękuje. – Cicho wymamrotałam, a on znów podszedł do okna odpowiadając
- Dzień zapowiada się nie ciekawie, będzie padało…
„Po co mi takie informacje?” - Zapytałam się w myślach
Wzdrygnęłam, poczułam chłód na moich ramionach. Racja. Miałam na sobie tylko sukienkę, w której było mi zimno.
- Masz. – Powiedział Jeff, nie odwracając się w moją stronę tylko podając mi swoją marynarkę.
Ubrałam ją, nie była za długa, sięgała ledwo do ud. Chciałam już wyjść, ale jego głos na nowo mnie zatrzymał.
- Poczekaj, pójdziemy na śniadanie razem. – Powiedział oschle
Zgodnie z jego „rozkazem” usiadłam na fotelu, wpatrując się w wolno poruszające się wskazówki zegara. Jeff odwrócił się i poszedł w stronę drzwi rzucając mi znaczne spojrzenie. Ruszyłam za nim, nie bojąc się już tak jak wczoraj… Z jednej strony ufałam mu, ale z drugiej coś mnie od niego odciągało, może wieść o tym, że jest on mordercą wielu istot. Możliwe… Żwawym krokiem szłam za większym ode mnie chłopakiem, aż doszliśmy do jadalni, w której siedział Sitael i Andy. Od razu poczułam ich spojrzenia na sobie, odwróciłam głowę i delikatnie przetarłam policzki, mając nadzieje, ze zmazałam tusz. Ręką przejechałam długie włosy, które figlarnie spadały na moje skrzydła. Siadłam na zajętym przeze mnie wcześniej miejscu obok Sitaela, a Jeff usiadł naprzeciwko mnie. Jego spojrzenia ciągle się bałam, nie potrafiłam nawet zerknąć na niego. Przy uchu usłyszałam głos.
- Co się dzieje? – Popatrzyłam się w prawo, gdzie siedział Sitael, który patrzył się na mnie pytającym i zmartwionym wzrokiem
- Nic poważnego. – Cicho westchnęłam i zaczęłam jeść przygotowane jedzenie, kiedy wszyscy przyszli.
Po śniadaniu udałam się na „patrol”, w końcu moje stanowisko to szpieg. Zleciałam na ziemię i doskonale ukryłam skrzydła w marynarce Upadłego Anioła.
Poruszałam się po ruchliwym chodniku ciągle potrącana przez przechodniów. Wyglądałam wtedy jak prawdziwy człowiek, normalne ubrania i długie włosy… Tak, wyglądałam jak one, przeciętne nastolatki z Los Angeles. Nic ciekawego nie działo się tutaj, nie widziałam nic podejrzanego. Ludzie, jak ludzie… Nic się nie zmienili od mojego poprzedniego lądowania na ziemi.
Znudziło mnie ciągłe, chodzenie po kamiennym chodniku w tych przeklętych szpilkach, których nienawidziłam! Weszłam w podwórko jakiejś kamienicy i uniosłam się w górę uwalniając swoje skrzydła, które ewidentnie zmęczyły się, leżąc bezczynnie. Postanowiłam udać się w moje ulubione miejsce – najwyższa wieża zamku.
Poleciałam nieco w górę i zauważyłam feniksa od mojego przyjaciela. Skyress, leżała, a zaraz za nią Sitael, który na mój widok, szybko wstał, strasząc swojego feniksa. Podeszłam do niego, stając na kamieniu, rzucając w dół te cholerne szpilki. Powtórnie odwróciłam się w stronę chłopaka, był bliżej niż przedtem… Na moje szczęście on wypowiedział się pierwszy…
<Sitael, dokończysz? (rozpisz się :D )>
- Boli? – Wyrwał mnie z przemyśleń męski półgłos
Zorientowałam się, ze chodzi mu o rękę, więc śpiesznie zareagowałam.
- Nie, już nie.
Wstałam, podpierając się dłońmi. Podeszłam do lustra i zauważyłam, że wyglądam tragicznie… Potargane kosmyki włosów, rozmazany tusz. To wszystko przez ten cholerny płacz, przez te cholerne łzy. Wszystko mnie bolało. Mięśnie, skrzydła i przede wszystkim głowa, przez którą chybotałam się na różne strony, mając wrażenie, że zaraz upadnę na drewnianą podłogę. Kiedy już miało się to stać, upadły zareagował i przytrzymał mnie dłonią, co było w jego geście niepodobne.
- Dziękuje. – Cicho wymamrotałam, a on znów podszedł do okna odpowiadając
- Dzień zapowiada się nie ciekawie, będzie padało…
„Po co mi takie informacje?” - Zapytałam się w myślach
Wzdrygnęłam, poczułam chłód na moich ramionach. Racja. Miałam na sobie tylko sukienkę, w której było mi zimno.
- Masz. – Powiedział Jeff, nie odwracając się w moją stronę tylko podając mi swoją marynarkę.
Ubrałam ją, nie była za długa, sięgała ledwo do ud. Chciałam już wyjść, ale jego głos na nowo mnie zatrzymał.
- Poczekaj, pójdziemy na śniadanie razem. – Powiedział oschle
Zgodnie z jego „rozkazem” usiadłam na fotelu, wpatrując się w wolno poruszające się wskazówki zegara. Jeff odwrócił się i poszedł w stronę drzwi rzucając mi znaczne spojrzenie. Ruszyłam za nim, nie bojąc się już tak jak wczoraj… Z jednej strony ufałam mu, ale z drugiej coś mnie od niego odciągało, może wieść o tym, że jest on mordercą wielu istot. Możliwe… Żwawym krokiem szłam za większym ode mnie chłopakiem, aż doszliśmy do jadalni, w której siedział Sitael i Andy. Od razu poczułam ich spojrzenia na sobie, odwróciłam głowę i delikatnie przetarłam policzki, mając nadzieje, ze zmazałam tusz. Ręką przejechałam długie włosy, które figlarnie spadały na moje skrzydła. Siadłam na zajętym przeze mnie wcześniej miejscu obok Sitaela, a Jeff usiadł naprzeciwko mnie. Jego spojrzenia ciągle się bałam, nie potrafiłam nawet zerknąć na niego. Przy uchu usłyszałam głos.
- Co się dzieje? – Popatrzyłam się w prawo, gdzie siedział Sitael, który patrzył się na mnie pytającym i zmartwionym wzrokiem
- Nic poważnego. – Cicho westchnęłam i zaczęłam jeść przygotowane jedzenie, kiedy wszyscy przyszli.
Po śniadaniu udałam się na „patrol”, w końcu moje stanowisko to szpieg. Zleciałam na ziemię i doskonale ukryłam skrzydła w marynarce Upadłego Anioła.
Poruszałam się po ruchliwym chodniku ciągle potrącana przez przechodniów. Wyglądałam wtedy jak prawdziwy człowiek, normalne ubrania i długie włosy… Tak, wyglądałam jak one, przeciętne nastolatki z Los Angeles. Nic ciekawego nie działo się tutaj, nie widziałam nic podejrzanego. Ludzie, jak ludzie… Nic się nie zmienili od mojego poprzedniego lądowania na ziemi.
Znudziło mnie ciągłe, chodzenie po kamiennym chodniku w tych przeklętych szpilkach, których nienawidziłam! Weszłam w podwórko jakiejś kamienicy i uniosłam się w górę uwalniając swoje skrzydła, które ewidentnie zmęczyły się, leżąc bezczynnie. Postanowiłam udać się w moje ulubione miejsce – najwyższa wieża zamku.
Poleciałam nieco w górę i zauważyłam feniksa od mojego przyjaciela. Skyress, leżała, a zaraz za nią Sitael, który na mój widok, szybko wstał, strasząc swojego feniksa. Podeszłam do niego, stając na kamieniu, rzucając w dół te cholerne szpilki. Powtórnie odwróciłam się w stronę chłopaka, był bliżej niż przedtem… Na moje szczęście on wypowiedział się pierwszy…
<Sitael, dokończysz? (rozpisz się :D )>
Od Jeff'a C.D Luxii
-Przestań za mną chodzić! - pisnęła Anielica. Westchnąłem ciężko, znużony jej ciągłymi histeriami.Co jak co, ale pomimo znaczącej ilości przyjaciółek, jakie posiadałem przed strąceniem, nigdy nie będę w stanie zrozumieć płci słabszej. Wybuchają płaczem z powodów nieznanych największym myślicielom. Kobiety, ot co.
- Bez względu na mój stosunek do Ciebie, a w tym wypadku raczej negatywny.. - zacząłem i zmierzyłem ją moim firmowym, mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. To prawda, denerwowała mnie, ale nie było to zbytnie wyróżnienie. Denerwowali mnie wszyscy zamieszkali w zamku. Mniej lub więcej, ale zawsze coś. - nie mogę Cię zostawić samej sobie w takim stanie.
- Chyba się przesłyszałam. - zaśmiała się przez łzy, które uparcie płynęły dalej bez umiaru i przyczyny. - Od kiedy to Cię obchodzi, co? - burknęła. Wzruszyłem ramionami. Właściwie nic mnie to nie obchodziło. Skąd u mnie takie pseudo-przyjazne odruchy? Zapewne z poprzedniego życia...
- Jeszcze sobie coś zrobisz. Ktoś kto nie umie przykręcić zwykłej żarówki pod groźbą porażenia i stracenia władzy w ręce, zabije się potykając o własne nogi, w najgorszym przypadku o grudkę ziemi. - zadeklarowałem i skrzyżowałem ręce. Luxia prychnęła, lecz nie przestała płakać. Poczułem powiew chłodnego powietrza. Po co ona się pchała do tego zatęchłego miejsca? Było bardzo wilgotno i zimno, do tego śmierdziało zgnilizną. Jej delikatna, nie przystosowana do życia postać zdawała się zupełnie kontrastować z otaczającym nas obrazem.
- Ktoś kto mordował z zimną krwią i pełną brutalnością dziesiątki ludzkich istnień wcale nie przejmie się jeszcze jedną martwą duszą, w razie jakby mi się coś stało. - wykrzyczała mi w twarz. Zaczęło do mnie docierać, że chyba nadal boli ją moje zachowanie, prezentowane podczas podarowania ciastek. Ja jednak nie miałem zamiaru za nic przepraszać, to nie w moim stylu.
Tak czy owak, wkurzyłem się i chwyciłem ją mocno za ramię. Trochę za mocno, bo jęknęła z bólu.
- Głupia jesteś, wiesz? - warknąłem. Rozpłakała się jeszcze bardziej. - Chcesz ze mną zadrzeć? - na moje słowa Luxia zadrżała i pokręciła przecząco głową, cała rozdygotana.
- W takim razie japa i idziesz ze mną. - ryknąłem i ruszyłem przed siebie w stronę schodów prowadzących na górę. Pierwsze co, to musiałem opuścić to przeklęte miejsce, fatalnie się tu czułem. Zrobiłem kilka kroków po stopniach i spojrzałem za siebie. Lux stała przerażona i wpatrzona we mnie z wielkimi oczami. Mój wzrok znowu wystarczył aby chwiejnie i bojaźliwie za mną ruszyła.
Powoli zaprowadziłem ją do swojego pokoju i zamknąłem drzwi. Anielica miała minę jednoznaczną, wyrażającą Bóg wie jakie wymysły na temat mojego "porwania". Powstrzymałem się od śmiechu.
Bez słowa, pozostawiwszy ja tam stojącą jak wrytą podążyłem do łazienki. Poszperałem w szafce i wróciłem do niej trzymając w ręce apteczkę. Siłą posadziłem ją (nadaj płaczącą jak bóbr) na łóżku. Usiadłem obok.
- Daj rękę. - rozkazałem krótko. Zrobiła to nieśmiało. Wyciągnąłem z pudełeczka wodę utlenioną jakąś gazę i bandaż. W takich sprawach byłem zupełnie ciemny, ale postanowiłem, że najlepiej będzie najzwyczajniej opatrzyć te nieszczęsne rany. Czemu ona o tym nie pomyślała?
Podciągnąłem rękaw jej ufaflunionej w krwi bluzy i skropiwszy wodą, zabandażowałem.
- Już księżniczka zadowolona? - burknąłem trzymając ją za dłoń.
- J-Ja.. - pisnęła dławiąc się łzami i patrząc mi głęboko w oczy. Westchnąłem ciężko, pochowałem medykamenty i rzuciłem apteczkę gdzieś na szafkę. Zamknąłem oczy zastanawiając się co dalej, po czym spojrzałem na zegarek, stojący nieopodal na komodzie z jasnego drewna. Podniosłem brew wpatrzony.
To już tak późno?
- Kładź się - zwróciłem się oschle do Luxii wskazując na łóżko. - Musisz w końcu odpocząć, bo robi się z Ciebie jedna, wielka kupka nieszczęścia.
- Co!? - wrzasnęła i już miała rzucić się do ucieczki, kiedy wybuchnąłem głośnym śmiechem.
- Bez takich mi tu. Jestem może i mordercą, ale nic poza tym. Żaden zwyrol. - zaśmiałem się. - Poza tym ja z grubsza nie śpię, nigdy nie było to w moim zwyczaju. Przeważnie przemieszczam się po Los Angeles, nocą jest tam najciekawiej. - dodałem i podszedłem do okna. Podziwiałem miasto oświetlone tylko przez setki kolorowych światełek. Ono tak jak ja, nigdy nie zapada w drzemkę. Otworzyłem okno, pozwalając aby wiatr wpadł do pokoju rozwiewając włosy mi i Anielicy.
- Idź spać. - rzuciłem do niej jeszcze raz, nadal obserwując L.A.
- A-ale... - mruknęła cicho. Nareszcie przestała płakać, choć jeszcze się trochę zacinała.
- Natychmiast, albo Ci w tym pomogę! - krzyknąłem i łypnąłem na nią kątem oka. Zrezygnowana wgramoliła się pod kołdrę i opatuliła tworząc coś w rodzaju kokonu.
- Zadowolony? - burknęła. Charakterek jej powrócił.
- Dobranoc. - rzuciłem krótko bez barwy głosu i wyleciałem przez okno, ciekawy jak dzisiaj ludzie będą się wzajemnie zarzynać po nocach. Ostatecznie dzisiaj byłem najmilszy, niż w ciągu ostatnich przynajmniej stu lat spędzonych na Ziemi.
<Luxia? Zacznij już bodajże następny dzień xd>
wtorek, 28 stycznia 2014
Od Yeiazel
Westchnęłam głęboko. Licz do dziesięciu, powtarzałam sobie w myślach. Kurwa, to takie głupie… Przygryzłam wargę i znów zaczęłam wyginać nerwowo palce.
Siedziałam na niskim, porośniętym bluszczem murku za stajnią, wpatrując się w kruka, pewnie Slavadora. Pikował w stronę pałacu. Przeklęte niech będzie to miejsce i jego szef.
Gwoli ścisłości siedziałam na tym chłodnym kamieniu od kilku godzin - nadal wściekła. Musiałam coś miętosić w dłoniach, coś robić. Albo wyginałam palce, skubałam liście bluszczu, a w ostateczności rzucałam bez celu małymi kamyczkami lub grudkami ziemi, rozpamiętując kłótnię.
Nie pierwszy raz gryzłam się z Andym, ale tym razem przesadził. Podczas obiadu poruszony został niewinny temat - mała ilość mieszkańców zamku. Pałac jest dostępny od niedawna, a anioły są strącane od wielu tysiącleci, a wielu z nich nie zagrzewa miejsca w Piekle. Jasne stało się więc, jak wiele Upadłych błąka się po świecie.
- Już o tym myślałyśmy z Rebeccą! – powiedziała Luxia, wymachując sztućcami. – Dobre byłyby wyprawy poszukiwawcze- znaczy się, nie dobre, ale najrozsądniejsze. Noath, podasz mi sos?
- Uhum – wymruczała Rebecca, popijając sok. – nie chodzi tu jednak tylko o upadłych. W latach dziewięćdziesiątych zaginęła spora grupa aniołów w Azji. Władze, o ile się nie mylę. Możemy ich poszukać.
Nie musiała kończyć wątku- każdy wie, że zagubione anioły tracą z czasem pamięć, a potem żyją i umierają jak śmiertelnicy. Lata dziewięćdziesiąte… To nie jest w sumie tak dawno. Od razu podchwyciłam wątek.
- Ja mogę się tym zająć!
- Nie – wtrącił się gwałtownie Andy i tu się zaczęło… nikt nie będzie rozstawiał mnie po kątach, chcę zobaczyć kawałek Ziemi i nareszcie poczuć się potrzebna, a Andrew powstrzymuje mnie z jakichś niejasnych powodów… Nie raz kłóciłam się już z przyjacielem, ale w życiu nie byłam na niego tak wściekła. Zaczęło się od syknięć, a gdy czara irytacji się przepełniła, po prostu wrzeszczeliśmy na siebie bez konkretnego ładu i składu, a reszta patrzyła na nas, jakby byli widzami bez biletu na oklepanej sztuce „Andrew i Yez”.
Znów zacisnęłam pięści. „Głupek, kanalia, precel!” psioczyłam bez składu na upadłego w myślach. Jestem Aniołem Mocy, nie dam sobą dyrygować, a twierdzenie, że jestem niestabilna emocjonalnie jest bez sensu! Już mi przeszło. Nienawidzę bezcznności, nie chcę, żeby medycy tylko ciągle się mną zajmowali. Jeśli mam tu tkwić, to chcę robić coś więcej, niż ciągle szczotkować pegaza.
Nie zareagowałam, gdy W polu mojego widzenia pokazał się Andrew. Upadły też na mnie nie spojrzał, tylko podszedł do krzywo ciosanych z kamienia schodków i klapnął na nich ciężko, wzdychając, jakby miał siedemdziesiąt lat. No, pomińmy to, że ma ich trzysta dwanaście i… Och, Serafinowie, darujmy sobie temat wieku anielskiego.
Tak jak wcześniej ledwo mogłam usiedzieć, podrygiwałam, chodziłam w kółko, maltretowałam wszelkie strupy i odstające skórki, tak teraz zastygłam, bojąc się nawet mrugać- jakby mogło to spłoszyć Andrewa. W końcu jednak nie wytrzymałam i mruknęłam:
- Och, oczywiście. Nic się nie stało, nie musisz przepraszać! – zadarłam oczy do góry.
Długo czekałam na odpowiedź.
- Nie mam zamiaru cię przepraszać... – Wciągnęłam gwałtownie powietrze przez nos.
- A więc chyba nie mamy o czym rozmawiać – wtrąciłam.
Wstał nieśpiesznie i skierował kroki w moja stronę, mimo wszystko unikając mojego spojrzenia. Denerwował mnie w nieświadomy sposób, odkąd znów na niego trafiłam- jego rysy były dla mnie zatarte, nie mogłam czytać z twarzy. To bardzo drażniące, zwykle wiem, co czują moi rozmówcy i drogą dedukcji wywnioskowuję ich myśli i reakcje. Tym razem zostałam pozbawiona asa i czułam się odsłonięta.
- Yeiazel Advachiel – powiedział z oficjalną nutką. – Nie chcę, żebyś mnie zostawiała. – Ujął moja twarz w dłonie.
- Ale ja muszę – jęknęłam. – Była anielica Mocy pozbawiona obowiązku i celu… To żałosne.
Wszystkie mięśnie jego twarzy napięły się gwałtownie, wargi ścisnęły w bladą kreskę, a wpięty w nie kolczyk nagle zdał mi się drapieżny.
- Jak ty nic nie rozumiesz!
- Ja?! – oburzyłam się, odpychając go od siebie. – No to wytłumacz mi, jaki masz konkretny powód, by mnie tu zatrzymać! – Nabrał już powietrza, by się odezwać, ale wtrąciłam jeszcze: - I nie wciskaj mi tu jakiś niestabilności! Ogarnęłam się, jestem Mocą gotową do pracy! – powiedziałam z taką pewnością, że nie mógłby zaprzeczyć, a jednak…
- Moce zawsze znały swoje miejsce – tłumaczył spokojnie, raniące słowa nie pasowały do tak codziennego, miłego tonu. Chciałam, żeby krzyczał, kłótnia byłaby prostsza… - a ja jestem wyżej postawiony od ciebie. I potrzebuję cię tutaj – zaakcentował ostatnie słowo.
Nawet chamstwo Yeiazel ma swoje granice- nie mogłam warczeć i go prowokować, gdy odpowiadał spokojnie.
- Jesteśmy w martwym punkcie – powiedziałam, znów odwracając od niego wzrok. Bałam się, że pod naciskiem tych jasnych oczu ustąpię. Andy był równie dobrym manipulantem co ja.
Nie odpowiedział, tylko usiadł na murku koło mnie. Oparłam policzek o kolana, a tak przy okazji spostrzegłam, że Salvador zniknął. Zabawne, szukam jakiejś błahej myśli, żeby się jej przyczepić.
- Yez, spójrz na mnie. – Dotyk chłodnej dłoni na nagich plecach. Lubiłam je odsłaniać, było widać szramy. Ujął w palce mój podbródek i obrócił w swoją stronę. Czarne linie kreślące wzory na jego twarzy sprawiały, że błękitne oczy Andy’ego kojarzyły mi się z lodem. Ponad to zbliżały się coraz bardziej.
„Bliżej” – szeptał jakiś dziki głosik z tyłu mojej czaszki, słyszałam go po raz pierwszy.
„Nie, nie starczy!” – stara panikarka też dała o sobie znać.
Objął dłonią moją szyję, palce wsunął we włosy. I to tyle.
Czekałam, ale gdy tylko zmrużyłam oczy próbując nie stracić świadomości, ciepło drugiej osoby zniknęło, a ja mogłam tylko patrzeć za odchodzącym upadłym.
Następnego dnia dostałam pozwolenie na misję.
Siedziałam na niskim, porośniętym bluszczem murku za stajnią, wpatrując się w kruka, pewnie Slavadora. Pikował w stronę pałacu. Przeklęte niech będzie to miejsce i jego szef.
Gwoli ścisłości siedziałam na tym chłodnym kamieniu od kilku godzin - nadal wściekła. Musiałam coś miętosić w dłoniach, coś robić. Albo wyginałam palce, skubałam liście bluszczu, a w ostateczności rzucałam bez celu małymi kamyczkami lub grudkami ziemi, rozpamiętując kłótnię.
Nie pierwszy raz gryzłam się z Andym, ale tym razem przesadził. Podczas obiadu poruszony został niewinny temat - mała ilość mieszkańców zamku. Pałac jest dostępny od niedawna, a anioły są strącane od wielu tysiącleci, a wielu z nich nie zagrzewa miejsca w Piekle. Jasne stało się więc, jak wiele Upadłych błąka się po świecie.
- Już o tym myślałyśmy z Rebeccą! – powiedziała Luxia, wymachując sztućcami. – Dobre byłyby wyprawy poszukiwawcze- znaczy się, nie dobre, ale najrozsądniejsze. Noath, podasz mi sos?
- Uhum – wymruczała Rebecca, popijając sok. – nie chodzi tu jednak tylko o upadłych. W latach dziewięćdziesiątych zaginęła spora grupa aniołów w Azji. Władze, o ile się nie mylę. Możemy ich poszukać.
Nie musiała kończyć wątku- każdy wie, że zagubione anioły tracą z czasem pamięć, a potem żyją i umierają jak śmiertelnicy. Lata dziewięćdziesiąte… To nie jest w sumie tak dawno. Od razu podchwyciłam wątek.
- Ja mogę się tym zająć!
- Nie – wtrącił się gwałtownie Andy i tu się zaczęło… nikt nie będzie rozstawiał mnie po kątach, chcę zobaczyć kawałek Ziemi i nareszcie poczuć się potrzebna, a Andrew powstrzymuje mnie z jakichś niejasnych powodów… Nie raz kłóciłam się już z przyjacielem, ale w życiu nie byłam na niego tak wściekła. Zaczęło się od syknięć, a gdy czara irytacji się przepełniła, po prostu wrzeszczeliśmy na siebie bez konkretnego ładu i składu, a reszta patrzyła na nas, jakby byli widzami bez biletu na oklepanej sztuce „Andrew i Yez”.
Znów zacisnęłam pięści. „Głupek, kanalia, precel!” psioczyłam bez składu na upadłego w myślach. Jestem Aniołem Mocy, nie dam sobą dyrygować, a twierdzenie, że jestem niestabilna emocjonalnie jest bez sensu! Już mi przeszło. Nienawidzę bezcznności, nie chcę, żeby medycy tylko ciągle się mną zajmowali. Jeśli mam tu tkwić, to chcę robić coś więcej, niż ciągle szczotkować pegaza.
Nie zareagowałam, gdy W polu mojego widzenia pokazał się Andrew. Upadły też na mnie nie spojrzał, tylko podszedł do krzywo ciosanych z kamienia schodków i klapnął na nich ciężko, wzdychając, jakby miał siedemdziesiąt lat. No, pomińmy to, że ma ich trzysta dwanaście i… Och, Serafinowie, darujmy sobie temat wieku anielskiego.
Tak jak wcześniej ledwo mogłam usiedzieć, podrygiwałam, chodziłam w kółko, maltretowałam wszelkie strupy i odstające skórki, tak teraz zastygłam, bojąc się nawet mrugać- jakby mogło to spłoszyć Andrewa. W końcu jednak nie wytrzymałam i mruknęłam:
- Och, oczywiście. Nic się nie stało, nie musisz przepraszać! – zadarłam oczy do góry.
Długo czekałam na odpowiedź.
- Nie mam zamiaru cię przepraszać... – Wciągnęłam gwałtownie powietrze przez nos.
- A więc chyba nie mamy o czym rozmawiać – wtrąciłam.
Wstał nieśpiesznie i skierował kroki w moja stronę, mimo wszystko unikając mojego spojrzenia. Denerwował mnie w nieświadomy sposób, odkąd znów na niego trafiłam- jego rysy były dla mnie zatarte, nie mogłam czytać z twarzy. To bardzo drażniące, zwykle wiem, co czują moi rozmówcy i drogą dedukcji wywnioskowuję ich myśli i reakcje. Tym razem zostałam pozbawiona asa i czułam się odsłonięta.
- Yeiazel Advachiel – powiedział z oficjalną nutką. – Nie chcę, żebyś mnie zostawiała. – Ujął moja twarz w dłonie.
- Ale ja muszę – jęknęłam. – Była anielica Mocy pozbawiona obowiązku i celu… To żałosne.
Wszystkie mięśnie jego twarzy napięły się gwałtownie, wargi ścisnęły w bladą kreskę, a wpięty w nie kolczyk nagle zdał mi się drapieżny.
- Jak ty nic nie rozumiesz!
- Ja?! – oburzyłam się, odpychając go od siebie. – No to wytłumacz mi, jaki masz konkretny powód, by mnie tu zatrzymać! – Nabrał już powietrza, by się odezwać, ale wtrąciłam jeszcze: - I nie wciskaj mi tu jakiś niestabilności! Ogarnęłam się, jestem Mocą gotową do pracy! – powiedziałam z taką pewnością, że nie mógłby zaprzeczyć, a jednak…
- Moce zawsze znały swoje miejsce – tłumaczył spokojnie, raniące słowa nie pasowały do tak codziennego, miłego tonu. Chciałam, żeby krzyczał, kłótnia byłaby prostsza… - a ja jestem wyżej postawiony od ciebie. I potrzebuję cię tutaj – zaakcentował ostatnie słowo.
Nawet chamstwo Yeiazel ma swoje granice- nie mogłam warczeć i go prowokować, gdy odpowiadał spokojnie.
- Jesteśmy w martwym punkcie – powiedziałam, znów odwracając od niego wzrok. Bałam się, że pod naciskiem tych jasnych oczu ustąpię. Andy był równie dobrym manipulantem co ja.
Nie odpowiedział, tylko usiadł na murku koło mnie. Oparłam policzek o kolana, a tak przy okazji spostrzegłam, że Salvador zniknął. Zabawne, szukam jakiejś błahej myśli, żeby się jej przyczepić.
- Yez, spójrz na mnie. – Dotyk chłodnej dłoni na nagich plecach. Lubiłam je odsłaniać, było widać szramy. Ujął w palce mój podbródek i obrócił w swoją stronę. Czarne linie kreślące wzory na jego twarzy sprawiały, że błękitne oczy Andy’ego kojarzyły mi się z lodem. Ponad to zbliżały się coraz bardziej.
„Bliżej” – szeptał jakiś dziki głosik z tyłu mojej czaszki, słyszałam go po raz pierwszy.
„Nie, nie starczy!” – stara panikarka też dała o sobie znać.
Objął dłonią moją szyję, palce wsunął we włosy. I to tyle.
Czekałam, ale gdy tylko zmrużyłam oczy próbując nie stracić świadomości, ciepło drugiej osoby zniknęło, a ja mogłam tylko patrzeć za odchodzącym upadłym.
Następnego dnia dostałam pozwolenie na misję.
Howrse i cenzura
Jak wiadomo na howrse obowiązują cenzury i czasami nie można wysłać wiadomości nawet z głupim "cholera". Ja do przekleństw w opowiadaniach nic nie mam - o ile nie jest ich za dużo - dlatego możecie też wysyłać mi swoje wypociny na GG. Jednak zanim to zrobicie napiszcie mi o tym na PW, bo nie loguję się codziennie na ten komunikator.
Oto mój numer: 46829652
//Andrew
Oto mój numer: 46829652
//Andrew
Od Angeliki - "Moja historia"
Opowiem wam pewną historie wywodzącą z mojego życia.
Na samym początku miałam być aniołem stróżem pewnego słynnego bogacza, ale jak tylko zaczęłam śpiewać moje pierwsze nuty, zamiast mnie, mianowano innego anioła, a ja wylądowałam w chórze archaniołów - najlepszych śpiewaków. Na początku czułam się źle, ale potem się przyzwyczaiłam. Na cześć swojego nazwiska dostałam przydomek Kana, bo Kana to najpiękniejszy wilk znany nam z historii o klątwie głosu, która kazała jej śpiewać, kiedy musiała opisać zarówno w myślach jak i na głos jej uczucia. Mimo, że jest to ironią, też tak miałam...
Tego pięknego dnia wybrałam się na przechadzkę z moim kochanym białym tygrysem - Mackiem. Po drodze zaczęłam śpiewać piosenkę, którą miałam zaśpiewać w chórze:
Na na na na
Na na na na
Na na na na na na na
Z oczu twych czytam, że powinieneś pójść
Bałam się tego dnia, serce krzyczy wróć!
Rozum wie lepiej, na tej planecie już
nie opłaca się kochać.
Koniec gry, mamy dość, wypadamy w aut,
Przecież tak toczy się los miliardów par,
Przecież tym dzisiaj oddycha ziemia
Chaos, pustka, strach!
Budzisz mnie pocałunkiem
Kończy się zły,
I kończy się zły
Sen o przyszłości...
Oczy otwieram smutne
Umiera świat,
Bo umiera świat
Na brak miłości...
Nasza łódź wpływa na coraz szybszy nurt
Coraz mniej mamy chwil by pogadać - spójrz.
Cały nasz dialog to gigabajty bzdur,
Szum, brak zasięgu.
Twój blask, mój gniew, twój strach, mój śpiew.
Dłoń w dłoń, przed siebie, wszystko czego chcę!
Budzisz mnie pocałunkiem
Kończy się zły,
I kończy się zły
Sen o przyszłości...
Oczy otwieram smutne
Umiera świat,
Bo umiera świat
Na brak miłości...
Cały ten świat, opada z sił, kiedy się kończy miłość.
Już tylko ty masz taką moc - obudź mnie proszę,
Ratuj Go!
Budzisz mnie pocałunkiem
Kończy się zły,
I kończy się zły
Sen o przyszłości...
Oczy otwieram smutne
Umiera świat,
Bo umiera świat
Na brak miłości...
Oczy otwieram smutne
Umiera świat...
Bo umiera świat...
Na brak miłości!
Na na na na
Na na na na
Na na na na na na
Na na na na
Na na na na
Na na na na na na
Akurat w pobliży była zła wiedźma, która próbowała ukraść mi głos. Udało mi się ją pokonać, ale udało jej się trafić we mnie zaklęciem, które powodowało że wszystkie uczucia i myśli musiałam śpiewać. Kiedy tylko to odkryłam uciekłam do szkoły. Próbowano mi pomóc. Już sama nie wiem ile eliksirów wypiłam, ile czarów odprawiłam, ile rytuałów wzięłam. Nic nie pomogło. Postanowiłam uciec. I tak trafiłam tutaj.j.
Na samym początku miałam być aniołem stróżem pewnego słynnego bogacza, ale jak tylko zaczęłam śpiewać moje pierwsze nuty, zamiast mnie, mianowano innego anioła, a ja wylądowałam w chórze archaniołów - najlepszych śpiewaków. Na początku czułam się źle, ale potem się przyzwyczaiłam. Na cześć swojego nazwiska dostałam przydomek Kana, bo Kana to najpiękniejszy wilk znany nam z historii o klątwie głosu, która kazała jej śpiewać, kiedy musiała opisać zarówno w myślach jak i na głos jej uczucia. Mimo, że jest to ironią, też tak miałam...
Tego pięknego dnia wybrałam się na przechadzkę z moim kochanym białym tygrysem - Mackiem. Po drodze zaczęłam śpiewać piosenkę, którą miałam zaśpiewać w chórze:
Na na na na
Na na na na
Na na na na na na na
Z oczu twych czytam, że powinieneś pójść
Bałam się tego dnia, serce krzyczy wróć!
Rozum wie lepiej, na tej planecie już
nie opłaca się kochać.
Koniec gry, mamy dość, wypadamy w aut,
Przecież tak toczy się los miliardów par,
Przecież tym dzisiaj oddycha ziemia
Chaos, pustka, strach!
Budzisz mnie pocałunkiem
Kończy się zły,
I kończy się zły
Sen o przyszłości...
Oczy otwieram smutne
Umiera świat,
Bo umiera świat
Na brak miłości...
Nasza łódź wpływa na coraz szybszy nurt
Coraz mniej mamy chwil by pogadać - spójrz.
Cały nasz dialog to gigabajty bzdur,
Szum, brak zasięgu.
Twój blask, mój gniew, twój strach, mój śpiew.
Dłoń w dłoń, przed siebie, wszystko czego chcę!
Budzisz mnie pocałunkiem
Kończy się zły,
I kończy się zły
Sen o przyszłości...
Oczy otwieram smutne
Umiera świat,
Bo umiera świat
Na brak miłości...
Cały ten świat, opada z sił, kiedy się kończy miłość.
Już tylko ty masz taką moc - obudź mnie proszę,
Ratuj Go!
Budzisz mnie pocałunkiem
Kończy się zły,
I kończy się zły
Sen o przyszłości...
Oczy otwieram smutne
Umiera świat,
Bo umiera świat
Na brak miłości...
Oczy otwieram smutne
Umiera świat...
Bo umiera świat...
Na brak miłości!
Na na na na
Na na na na
Na na na na na na
Na na na na
Na na na na
Na na na na na na
Akurat w pobliży była zła wiedźma, która próbowała ukraść mi głos. Udało mi się ją pokonać, ale udało jej się trafić we mnie zaklęciem, które powodowało że wszystkie uczucia i myśli musiałam śpiewać. Kiedy tylko to odkryłam uciekłam do szkoły. Próbowano mi pomóc. Już sama nie wiem ile eliksirów wypiłam, ile czarów odprawiłam, ile rytuałów wzięłam. Nic nie pomogło. Postanowiłam uciec. I tak trafiłam tutaj.j.
Od Sitaela C.D Andy'ego + informacja od zbulwersowanej mnie.
- Kawa jest - powiedziałem - wskazując na tacę - jest czarna, Espresso, Espresso doppio, Espresso macchiato, Con panna, Americano, Cappuccino, Latte macchiato, Kawa po irlandzku, Mocha, Frappe, Cafe filtre, Cafe au lait i Cafe corretto czyli w skrócie moje ulubione Espresso w różnych wersjach.
Po czym położyłem tacę przed zdumionym Andym i ukrytą Yeiazel, wyszedłem i dopiero za drzwiami zacząłem się śmiać.
<Andy?>
.....................................................................
SITAEL, DAN, CZY JAK CI TAM!
Zaraz mnie trafi. Masz obowiązek to przeczytać, bo mam serdecznie dosyć ciągłego stawiania spacji po każdym znaku interpunkcyjnym.
Po pierwszym opowiadaniu mogę też powiedzieć, że tyczy się to też Angeliki.
Miłej zabawy :)
Po czym położyłem tacę przed zdumionym Andym i ukrytą Yeiazel, wyszedłem i dopiero za drzwiami zacząłem się śmiać.
<Andy?>
.....................................................................
SITAEL, DAN, CZY JAK CI TAM!
Zaraz mnie trafi. Masz obowiązek to przeczytać, bo mam serdecznie dosyć ciągłego stawiania spacji po każdym znaku interpunkcyjnym.
Po pierwszym opowiadaniu mogę też powiedzieć, że tyczy się to też Angeliki.
Miłej zabawy :)
Od Luxii C.D Jeff'a
- To nie tak…
- A jak? – Wyczułam w końcu jakieś uczucia w jego głosie, ale nie były to takie, na jakie oczekiwałam
Spojrzałam się na niego, proszącym wzrokiem, ze słonymi łzami w oczach. Z holu wyjrzał Andy.
- Yez, podejdziesz na chwilę do mnie?
Yeiazel odwróciła się i pobiegła w stronę Andrew’a, a razem podążyli prosto, znikając za ścianą.
Odwróciłam się, mrugając spuszczając łzy swawolnie po moich policzkach. Chciałam zacząć biec, ale on złapał mnie za ramie, natychmiast puszczając.
- Chcesz wiedzieć skąd te rany!? – Wykrzyknęłam przez łzy
Jeff nic nie powiedział tylko wzruszył ramionami.
- To przez prąd…
Upadły spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
- Kiedy zwiedzałam zamek, zaświeciłam żarówki w piwnicach, ponieważ było tam ciemno… Zauważyłam, że jedna mruga i podeszłam do niej, przekręciłam, a mnie poraził prąd… Dalej nie mam pełnej sprawności w tej ręce. – Pokazałam na zakrwawiony rękaw
Odwrócił się w przeciwną stronę pocierając ręką o kark.
- I co już jesteś zadowolony? Już wszystko wiesz? – Powiedziałam, pozwalając spłynąć kolejnym łzą
Wtedy zerknął na mnie zupełnie inaczej niż zwykle. Jego oczy delikatnie zalśniły. Zwinnie i szybko go wyminęłam, pędząc w stronę mojego „pokoju”. Zeszłam do piwnic, zapaliłam małym płomykiem pomieszczenie, a przed moimi oczami ukazał się Jeff.
<Jeff? :) >
poniedziałek, 27 stycznia 2014
Od Andy'ego C.D Yeiazel
Ruszyłem w stronę zamku - byłem trochę zły, ale czułem przede wszystkim ulgę. Podniosłem palce do ust i zagwizdałem głośno dwa razy, Ronin powinien wrócić na ten sygnał. Chwilę później znalazłem się w swoim gabinecie. Muszę przyznać, że nie używałem go często. Na biurku osiadła cienka warstwa kurzu, którą zdmuchnąłem lekkim powiewem wiatru. Otworzyłem okno na oścież i pozwoliłem wlecieć do środka mojemu sokołowi. W tym pokoju stał stojak, z którego ptak chętnie korzystał. I tym razem usiadł na żerdzi i zaczął skubać dziobem swoje długie pióra. Nagle usłyszałem niepewne pukanie, pewnie Yez przyszła.
- Wejść! - zawołałem.
Yeiazel trochę niepewnie weszła do gabinetu. Jej czarne włosy były wilgotne i zebrane w luźny warkocz. Przebrała się w granatową tunikę i krótkie spodenki - najwyraźniej nie była przyzwyczajona do tutejszej temperatury - jak na mój gust było nawet trochę chłodno. Już otworzyłem usta żeby coś powiedzieć, lecz dziewczyna mi przerwała.
- Naprawdę zasnęłam na plaży.
- Wiem, że nie kłamiesz - odparłem, patrząc na nią uważnie.
- Zapomniałam, że jesteś chodzącym wykrywaczem kłamstw - mruknęła Yez.
Uśmiechnąłem się słysząc te słowa - od jakiś dwóch dni było z nią trochę lepiej. Chociaż nadal żłopała ogromne ilości kawy.
- Martwiłem się o ciebie, wiesz? Nie strasz mnie tak więcej. - powiedziałem, fiksując ją spojrzeniem.
- Przecież nic się nie stało - mruknęła, spuszczając wzrok.
- Po prostu nie chcę żebyś zrobiła coś głupiego - westchnąłem - Poznałem wystarczająco wiele upadłych, aby móc spodziewać się wszystkiego. Nawet Jeff się trochę przejął, chociaż bardzo się starał tego nie okazać - uśmiechnąłem się półgębkiem.
- Niemożliwe - zaśmiała się cicho, bardzo rzadko to robiła - A tobie się miło rozmawiało z facetem od kosiarki?
- Starasz się zejść z tematu - fuknąłem - Stwierdził, że chyba musi mi na tobie zależeć, skoro zdołałaś mnie przekonać do zmycia mojej maski - dodałem cicho.
Yeiazel dokładnie wpatrywała się w moją twarz. Była sybillą - szukała cienia kłamstwa lub potwierdzenia moich słów. Uśmiechnęła się i chwyciła mnie za kosmyk włosów.
- Za to nie zdołałam pogodzić cię ze szczotką - rzekła z uśmiechem.
Przyciągnąłem ją do siebie i spojrzałem na nią z góry.
- Zdajesz sobie sprawę, że za takie gadanie grozi kara?
Już miałem połaskotać ją między żebrami, gdy drzwi uchyliły się. W szparze ukazała się ciemna czupryna Sitaela.
- Śniadanie... - popatrzył na nas lekko zdziwiony - gotowe - dokończył anioł.
Yez dość gwałtownie odsunęła się ode mnie, ciągnąc przy okazji za moje włosy, którymi jeszcze przed chwilą się bawiła. Sitael przyglądał się jej rozbawionym wzrokiem, ale powstrzymał się od uwag - możliwe, że ze względu na moją obecność.
- Idziemy - odparłem - Jest może kawa?
<Sitael? xD >
- Wejść! - zawołałem.
Yeiazel trochę niepewnie weszła do gabinetu. Jej czarne włosy były wilgotne i zebrane w luźny warkocz. Przebrała się w granatową tunikę i krótkie spodenki - najwyraźniej nie była przyzwyczajona do tutejszej temperatury - jak na mój gust było nawet trochę chłodno. Już otworzyłem usta żeby coś powiedzieć, lecz dziewczyna mi przerwała.
- Naprawdę zasnęłam na plaży.
- Wiem, że nie kłamiesz - odparłem, patrząc na nią uważnie.
- Zapomniałam, że jesteś chodzącym wykrywaczem kłamstw - mruknęła Yez.
Uśmiechnąłem się słysząc te słowa - od jakiś dwóch dni było z nią trochę lepiej. Chociaż nadal żłopała ogromne ilości kawy.
- Martwiłem się o ciebie, wiesz? Nie strasz mnie tak więcej. - powiedziałem, fiksując ją spojrzeniem.
- Przecież nic się nie stało - mruknęła, spuszczając wzrok.
- Po prostu nie chcę żebyś zrobiła coś głupiego - westchnąłem - Poznałem wystarczająco wiele upadłych, aby móc spodziewać się wszystkiego. Nawet Jeff się trochę przejął, chociaż bardzo się starał tego nie okazać - uśmiechnąłem się półgębkiem.
- Niemożliwe - zaśmiała się cicho, bardzo rzadko to robiła - A tobie się miło rozmawiało z facetem od kosiarki?
- Starasz się zejść z tematu - fuknąłem - Stwierdził, że chyba musi mi na tobie zależeć, skoro zdołałaś mnie przekonać do zmycia mojej maski - dodałem cicho.
Yeiazel dokładnie wpatrywała się w moją twarz. Była sybillą - szukała cienia kłamstwa lub potwierdzenia moich słów. Uśmiechnęła się i chwyciła mnie za kosmyk włosów.
- Za to nie zdołałam pogodzić cię ze szczotką - rzekła z uśmiechem.
Przyciągnąłem ją do siebie i spojrzałem na nią z góry.
- Zdajesz sobie sprawę, że za takie gadanie grozi kara?
Już miałem połaskotać ją między żebrami, gdy drzwi uchyliły się. W szparze ukazała się ciemna czupryna Sitaela.
- Śniadanie... - popatrzył na nas lekko zdziwiony - gotowe - dokończył anioł.
Yez dość gwałtownie odsunęła się ode mnie, ciągnąc przy okazji za moje włosy, którymi jeszcze przed chwilą się bawiła. Sitael przyglądał się jej rozbawionym wzrokiem, ale powstrzymał się od uwag - możliwe, że ze względu na moją obecność.
- Idziemy - odparłem - Jest może kawa?
<Sitael? xD >
Od Yeiazel C.D Andy'ego
W sumie to nie złapałam go za rękę, tylko przegub.
- Skończyła mi się kawa – powiedziałam.
- Znowu – westchnął, ale go zignorowałam.
- Jeśli ładnie poprosisz, to mogę cię podrzucić… - powiedziałam przeciągając sylaby i w zamyśleniu drapiąc podbródek.
Zmrużył drapieżnie oczy, zaplatając dłonie na piersi. Srebrny kolczyk w jego wardze wyglądał jak kieł.
- Pomyślmy… Sto parę lat temu miałaś łaskotki…
- Dobra! – uniosłam dłonie w poddańczym geście. – Nie musimy tego sprawdzać. Za piętnaście minut w stajni.
Obróciłam się na piecie i odeszłam pośpiesznie, zmuszając się, by nie spojrzeć przez ramie i nie sprawdzić, czy Andy jednak nie atakuje moich żeber giętkimi palcami. Ale on się tylko śmiał.
Tagora już trochę się ogarnęła. Nie, ogarnęła się wystarczająco, by nie zadeptać żadnego anioła i wozić na plecach mnie, Andy’ego i kosiarkę. Znaczy się- maszyna była jakoś dziwacznie zawinięta, przypasana do boków klaczy i podczas lotu wisiała pod nami, ale anioł skonstruował to jakoś tak, że nie przeszkadzało Tagorze.
Odchyliłam głowę do tyłu i rozluźniłam uchwyt na czarnej grzywie. Pozwoliłam, by wszystkie mięśnie opuściło napięcie ostatnich dni…
- Na serafińskie pierze, Yez! – zawył Andrew, zaciskając mocniej uchwyt na mojej talii. Zabawne. Jest Aniołem, powietrze to jego żywioł, a boi się szybować na (lekko stukniętej, przyznajmy to) klaczy bez żadnych uprzęży. Nie mogłam się nie zaśmiać, za co dostałam kuksańca w żebra.
Andy kazał mi wylądować na jakimś podwórku ogrodzonym wysokim płotem na skraju miasta.
- Trochę może się nam zejść – powiedział, odpinając rzemienie wokoło żeber Tagory. – Idziesz ze mną?
Pokręciłam głową.
- Pokręcę się to gdzieś z Tag, dawno nie latałyśmy.
Adrew zmarszczył brwi, nie podobał mu się ten pomysł, ale nie protestował. Wskoczyłam na grzbiet klaczy, ale upadły złapał mnie jeszcze za kolano.
- Wrócę sam, ale pamiętaj, nie za długo. Masz być na kolacji, rozumiemy się?– dźgnął nie żartobliwie palcem pod żebra.
- Tak – powiedziałam, dusząc chichot i odleciałyśmy.
L.A. Cudowne miasto. Z góry znaczy się. Tyle miejsc, tyle niepozornych ludzi, tak wielu z nich nie wierzy w anioły…
Po kilku godzinach wylądowałyśmy na jakiejś dzikiej plaży trochę oddalonej od miasta. Słońce już zaszło, jego wspomnienie barwiło niebo na ciepłe barwy, a morze szumiało. Wybór miejsca był prosty- nie znoszę morza i w ogóle wody. Nie znoszę go bardziej od siebie samej. Nie, zero myśli!, skarciłam się. Cóż, każdy zna chyba skutki niemyślenia- szybko zasnęłam…
Był duszny poranek. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale zamiast szaro było jakoś tak fioletowo. Tagora pasła się niedaleko, dobra klacz. „Masz być na kolacji, rozumiemy się?”. SZLAG!
- Tagora! - zawołałam, a klacz momentalnie uniosła głowę. Podbiegłam do niej i z rozbiegu wsunęłam się na grzbiet karej klaczy. – Do zamku.
Rozwinęła swoje krucze skrzydła XXL i pomknęłyśmy w górę. Andrew mnie zabije.
Ciepłe i gęste powietrze nie czyniło podróży przyjemniejszej ani szybszej, już wiedziałam, że nie znoszę tutejszego klimatu. Z daleka dostrzegłam zamieszanie na głównym dziedzińcu, więc skierowałam tam Tagorę.
- Och, Yeiazel! – krzyknął z wyraźną ulgą już z daleka Andy. Jego tagorofobia nie powstrzymała go- podbiegł do mnie, ściągnął z grzbietu (oburzonego) pegaza i ścisnął mocno.
- I widzisz, wróciła. Nic jej nie zjadło – rzucił obojętnie Jeff, żując gumę. Byli tu wszyscy poza Rebeccą. Poczułam mimowolne poczucie winy, oni wszyscy mieli mnie szukać, bo Andy poderwał na nogi cały zamek.
- Gdzie ty do choler byłaś? – spytał w moje włosy, nie mając w ogóle zamiaru mnie puścić.
- Na plaży, zasnęłam – wytłumaczyłam odpychając go od siebie, upadły anioł wpatrywał się we mnie intensywnie, wiec lekko zbita z tropu odwróciłam wzrok na resztę zbiorowiska i zaczęłam ich niezręcznie przepraszać.
Sitael machnął ręką.
- Och, mniejsza o to wszystko. Kto ma chętkę na siadanie? – zapytał, zacierając dłonie. Odpowiedziały mu pomruki aprobaty.
- Pomogę ci – wypaliłam.
- Nie – wtrącił Andrew. – Odprowadź Tagorę i ogarnij się trochę, a za piętnaście minut spotkamy się w moim gabinecie – oznajmił sucho. – Zjemy później.
Mieszkańcy pałacu łącznie z Adym zaczęli się rozchodzić, a ja przełknęłam głośno ślinę, patrząc tak intensywnie na Tagorę, jakby miała mi wyjaśnić zachowanie Andrewa. Coś czułam, że ta rozmowa to nie będzie po prostu ochran szefa.
<Andy? >
- Skończyła mi się kawa – powiedziałam.
- Znowu – westchnął, ale go zignorowałam.
- Jeśli ładnie poprosisz, to mogę cię podrzucić… - powiedziałam przeciągając sylaby i w zamyśleniu drapiąc podbródek.
Zmrużył drapieżnie oczy, zaplatając dłonie na piersi. Srebrny kolczyk w jego wardze wyglądał jak kieł.
- Pomyślmy… Sto parę lat temu miałaś łaskotki…
- Dobra! – uniosłam dłonie w poddańczym geście. – Nie musimy tego sprawdzać. Za piętnaście minut w stajni.
Obróciłam się na piecie i odeszłam pośpiesznie, zmuszając się, by nie spojrzeć przez ramie i nie sprawdzić, czy Andy jednak nie atakuje moich żeber giętkimi palcami. Ale on się tylko śmiał.
Tagora już trochę się ogarnęła. Nie, ogarnęła się wystarczająco, by nie zadeptać żadnego anioła i wozić na plecach mnie, Andy’ego i kosiarkę. Znaczy się- maszyna była jakoś dziwacznie zawinięta, przypasana do boków klaczy i podczas lotu wisiała pod nami, ale anioł skonstruował to jakoś tak, że nie przeszkadzało Tagorze.
Odchyliłam głowę do tyłu i rozluźniłam uchwyt na czarnej grzywie. Pozwoliłam, by wszystkie mięśnie opuściło napięcie ostatnich dni…
- Na serafińskie pierze, Yez! – zawył Andrew, zaciskając mocniej uchwyt na mojej talii. Zabawne. Jest Aniołem, powietrze to jego żywioł, a boi się szybować na (lekko stukniętej, przyznajmy to) klaczy bez żadnych uprzęży. Nie mogłam się nie zaśmiać, za co dostałam kuksańca w żebra.
Andy kazał mi wylądować na jakimś podwórku ogrodzonym wysokim płotem na skraju miasta.
- Trochę może się nam zejść – powiedział, odpinając rzemienie wokoło żeber Tagory. – Idziesz ze mną?
Pokręciłam głową.
- Pokręcę się to gdzieś z Tag, dawno nie latałyśmy.
Adrew zmarszczył brwi, nie podobał mu się ten pomysł, ale nie protestował. Wskoczyłam na grzbiet klaczy, ale upadły złapał mnie jeszcze za kolano.
- Wrócę sam, ale pamiętaj, nie za długo. Masz być na kolacji, rozumiemy się?– dźgnął nie żartobliwie palcem pod żebra.
- Tak – powiedziałam, dusząc chichot i odleciałyśmy.
L.A. Cudowne miasto. Z góry znaczy się. Tyle miejsc, tyle niepozornych ludzi, tak wielu z nich nie wierzy w anioły…
Po kilku godzinach wylądowałyśmy na jakiejś dzikiej plaży trochę oddalonej od miasta. Słońce już zaszło, jego wspomnienie barwiło niebo na ciepłe barwy, a morze szumiało. Wybór miejsca był prosty- nie znoszę morza i w ogóle wody. Nie znoszę go bardziej od siebie samej. Nie, zero myśli!, skarciłam się. Cóż, każdy zna chyba skutki niemyślenia- szybko zasnęłam…
Był duszny poranek. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale zamiast szaro było jakoś tak fioletowo. Tagora pasła się niedaleko, dobra klacz. „Masz być na kolacji, rozumiemy się?”. SZLAG!
- Tagora! - zawołałam, a klacz momentalnie uniosła głowę. Podbiegłam do niej i z rozbiegu wsunęłam się na grzbiet karej klaczy. – Do zamku.
Rozwinęła swoje krucze skrzydła XXL i pomknęłyśmy w górę. Andrew mnie zabije.
Ciepłe i gęste powietrze nie czyniło podróży przyjemniejszej ani szybszej, już wiedziałam, że nie znoszę tutejszego klimatu. Z daleka dostrzegłam zamieszanie na głównym dziedzińcu, więc skierowałam tam Tagorę.
- Och, Yeiazel! – krzyknął z wyraźną ulgą już z daleka Andy. Jego tagorofobia nie powstrzymała go- podbiegł do mnie, ściągnął z grzbietu (oburzonego) pegaza i ścisnął mocno.
- I widzisz, wróciła. Nic jej nie zjadło – rzucił obojętnie Jeff, żując gumę. Byli tu wszyscy poza Rebeccą. Poczułam mimowolne poczucie winy, oni wszyscy mieli mnie szukać, bo Andy poderwał na nogi cały zamek.
- Gdzie ty do choler byłaś? – spytał w moje włosy, nie mając w ogóle zamiaru mnie puścić.
- Na plaży, zasnęłam – wytłumaczyłam odpychając go od siebie, upadły anioł wpatrywał się we mnie intensywnie, wiec lekko zbita z tropu odwróciłam wzrok na resztę zbiorowiska i zaczęłam ich niezręcznie przepraszać.
Sitael machnął ręką.
- Och, mniejsza o to wszystko. Kto ma chętkę na siadanie? – zapytał, zacierając dłonie. Odpowiedziały mu pomruki aprobaty.
- Pomogę ci – wypaliłam.
- Nie – wtrącił Andrew. – Odprowadź Tagorę i ogarnij się trochę, a za piętnaście minut spotkamy się w moim gabinecie – oznajmił sucho. – Zjemy później.
Mieszkańcy pałacu łącznie z Adym zaczęli się rozchodzić, a ja przełknęłam głośno ślinę, patrząc tak intensywnie na Tagorę, jakby miała mi wyjaśnić zachowanie Andrewa. Coś czułam, że ta rozmowa to nie będzie po prostu ochran szefa.
<Andy? >
niedziela, 26 stycznia 2014
Od Jeff'a C.D Luxii
Ostatecznie, ciastka, które podarowała mi Luxia miał przyjemność skonsumować Salvador. Uznałem, że spróbowanie ich byłoby swego rodzaju uprzejmością wobec Anielicy, a czegoś takiego wolałbym uniknąć. Nikogo tutaj nie miałem zamiaru traktować przyjaźnie, czy jako równego sobie. Szczególnie, że ona nie była upadłą... Oni wszyscy byli źli... Tak samo jak Ci, co mnie strącili, czy raczej sprowokowali do zachowania mającego takie konsekwencje. Tak czy siak, krukowi wydawało się smakować, co było entuzjastycznym znakiem. Salvador zwykł być wybredny i jadł tylko wykwintne przysmaki, które i tak nie zawsze zaspokajały jego wygórowane potrzeby. Z bólem serca podkradłem mu mały kawałek i stwierdziłem, że nie były wcale takie złe. Mimo to, pozwoliłem ptakowi dokończyć ich resztki.
Przez chwilę rozpatrywałem opcję uwalenia się na miękkim łóżku i przeleżenia tam wieczności, lecz wybrałem tę drugą możliwość, mającą na celu obejrzenie okolicy i względny odpoczynek na dachu przy odgłosach miasta. Zwiedzanie właściwie długo nie trwało, gdyż Los Angeles znałem jak własną kieszeń, a w czeluści zamku nie miałem nawet zamiaru się pakować. Skoro zdążyłem zgubić się w poszukiwaniu pokoju, to przy większej powierzchni nie wróciłbym tak łatwo...
Wylądowałem na dachu i mruknąłem coś do siebie, po czym usłyszałem delikatny i melodyjny głos, który miałem okazję już poznać. Lux, cholera, to znowu ona...
I tak potraktowałem ją najprzyjaźniej jak umiałem, a zauważyłem, że oczy jej wyraźnie zapełniły się łzami. Niby nie płakała, ale zdawała się mieć taką chęć. Poza tym krwawiła.
- Luxia... - zacząłem bezbarwnym tonem i już miałem zacząć wypytywać o co właściwie tu chodzi - moja wścibska natura - ale Anielica wstała i skoczyła w dół, by następnie unieść skrzydła i wznieść się w powietrze. Westchnąłem i bez słowa rzuciłem się za nią. Tak nie krwawią zadrapania, to musiała być głębsza rana. Eh, rzecz jasna wiem to z doświadczenia, zwykłem próbować różnych technik cięć, kiedy nie używałem vector'ów.
Lux wylądowała w środku zamku i ruszyła w stronę pokoju. Podążyłem za jej przykładem.
- Po co za mną idziesz? Nie musisz przepraszać za to z tymi ciastkami. - mruknęła przystając.
- Hah, nawet nie mam zamiaru. - odparłem kpiąco, a jej mina wyraźnie zakomunikowała "Tak też myślałam..." - Co to za krew, hę? Tniesz się czy jak?
- Co?! - krzyknęła oburzona. - To dawne blizny, raczej nie Twoja sprawa! - burknęła. Wzruszyłem ramionami, chociaż miałem ochotę wiedzieć. Wtem poczułem rzut na plecy i runąłem jak długi twarzą na zimną, marmurową posadzkę. Ktokolwiek to zrobił, umrze śmiercią długą i bolesną.
- Jeff! - Wrzasnęła sprawczyni siadając ma na plecach i przygniatając do ziemi. W jednej chwili ją rozpoznałem, bez spojrzenia. To musiała być Yeiazel. Jedna z moich dawnych przyjaciółek, siostra z chóru, sprzed strącenia. Z tego co wiem podpadła prawie tak mocno jak ja, ale nie miałem okazji zapytać się o okoliczności.
- No proszę, stałeś się upadły, czemu mnie to nie dziwi!? - zaśmiała się serdecznie.
- Większość dziwiło. - Powiedziałem nie okazując emocji i przy okazji wstając co w rezultacie zakończyło się brutalnym zrzuceniem Yez na posadzkę. Prychnęła na mnie i wstała otrzepując się. Wydała się być zadowolona z faktu, iż stałem się Upadłym, tak jak i ona. Luxia spojrzała na nas zdziwiona. Yeiazel przystąpiła do tłumaczeń.
- Jeff to mój kolega, jeszcze zanim zostaliśmy strąceni. Był z niego taki świętoszek... tylko ja wiedziałam, że udaje. Dlatego wszystkich tak zdziwiła druga, mordercza strona naszego Diclonius'a.* - zaśmiała się. Gdyby nie sentyment do tego stworzenia, zapewne już taplałaby się we własnej krwi. Lux przytaknęła powoli, teraz nieco zbita z tropu.
- Ja.. muszę już iść... - wymamrotała Anielica w odpowiedzi i odwróciwszy się zaczęła pośpiesznie zmierzać w stronę pokoi.
- Pierwszy dzień a ty już swoje. Czym ją tak przestraszyłeś? - zapytała Yez.
- Ja? Że niby ja miałbym kogoś przestraszyć? Przecież jestem niebywale słodki - odbiłem ironicznie. - Spieprza bo dowiedziałem się, że się tnie. - na te słowa Luxia odwróciła się gwałtownie i oczywiście zaczęła zaprzeczać. mała prowokacja, może teraz powie, skąd te rany...
<Lux? Yez? (ty upierdliwa siostro z chóru ;w;)>
Przez chwilę rozpatrywałem opcję uwalenia się na miękkim łóżku i przeleżenia tam wieczności, lecz wybrałem tę drugą możliwość, mającą na celu obejrzenie okolicy i względny odpoczynek na dachu przy odgłosach miasta. Zwiedzanie właściwie długo nie trwało, gdyż Los Angeles znałem jak własną kieszeń, a w czeluści zamku nie miałem nawet zamiaru się pakować. Skoro zdążyłem zgubić się w poszukiwaniu pokoju, to przy większej powierzchni nie wróciłbym tak łatwo...
Wylądowałem na dachu i mruknąłem coś do siebie, po czym usłyszałem delikatny i melodyjny głos, który miałem okazję już poznać. Lux, cholera, to znowu ona...
I tak potraktowałem ją najprzyjaźniej jak umiałem, a zauważyłem, że oczy jej wyraźnie zapełniły się łzami. Niby nie płakała, ale zdawała się mieć taką chęć. Poza tym krwawiła.
- Luxia... - zacząłem bezbarwnym tonem i już miałem zacząć wypytywać o co właściwie tu chodzi - moja wścibska natura - ale Anielica wstała i skoczyła w dół, by następnie unieść skrzydła i wznieść się w powietrze. Westchnąłem i bez słowa rzuciłem się za nią. Tak nie krwawią zadrapania, to musiała być głębsza rana. Eh, rzecz jasna wiem to z doświadczenia, zwykłem próbować różnych technik cięć, kiedy nie używałem vector'ów.
Lux wylądowała w środku zamku i ruszyła w stronę pokoju. Podążyłem za jej przykładem.
- Po co za mną idziesz? Nie musisz przepraszać za to z tymi ciastkami. - mruknęła przystając.
- Hah, nawet nie mam zamiaru. - odparłem kpiąco, a jej mina wyraźnie zakomunikowała "Tak też myślałam..." - Co to za krew, hę? Tniesz się czy jak?
- Co?! - krzyknęła oburzona. - To dawne blizny, raczej nie Twoja sprawa! - burknęła. Wzruszyłem ramionami, chociaż miałem ochotę wiedzieć. Wtem poczułem rzut na plecy i runąłem jak długi twarzą na zimną, marmurową posadzkę. Ktokolwiek to zrobił, umrze śmiercią długą i bolesną.
- Jeff! - Wrzasnęła sprawczyni siadając ma na plecach i przygniatając do ziemi. W jednej chwili ją rozpoznałem, bez spojrzenia. To musiała być Yeiazel. Jedna z moich dawnych przyjaciółek, siostra z chóru, sprzed strącenia. Z tego co wiem podpadła prawie tak mocno jak ja, ale nie miałem okazji zapytać się o okoliczności.
- No proszę, stałeś się upadły, czemu mnie to nie dziwi!? - zaśmiała się serdecznie.
- Większość dziwiło. - Powiedziałem nie okazując emocji i przy okazji wstając co w rezultacie zakończyło się brutalnym zrzuceniem Yez na posadzkę. Prychnęła na mnie i wstała otrzepując się. Wydała się być zadowolona z faktu, iż stałem się Upadłym, tak jak i ona. Luxia spojrzała na nas zdziwiona. Yeiazel przystąpiła do tłumaczeń.
- Jeff to mój kolega, jeszcze zanim zostaliśmy strąceni. Był z niego taki świętoszek... tylko ja wiedziałam, że udaje. Dlatego wszystkich tak zdziwiła druga, mordercza strona naszego Diclonius'a.* - zaśmiała się. Gdyby nie sentyment do tego stworzenia, zapewne już taplałaby się we własnej krwi. Lux przytaknęła powoli, teraz nieco zbita z tropu.
- Ja.. muszę już iść... - wymamrotała Anielica w odpowiedzi i odwróciwszy się zaczęła pośpiesznie zmierzać w stronę pokoi.
- Pierwszy dzień a ty już swoje. Czym ją tak przestraszyłeś? - zapytała Yez.
- Ja? Że niby ja miałbym kogoś przestraszyć? Przecież jestem niebywale słodki - odbiłem ironicznie. - Spieprza bo dowiedziałem się, że się tnie. - na te słowa Luxia odwróciła się gwałtownie i oczywiście zaczęła zaprzeczać. mała prowokacja, może teraz powie, skąd te rany...
<Lux? Yez? (ty upierdliwa siostro z chóru ;w;)>
Od Noatha "Moja historia cz. II"
Zerkam przez ramię. Za mną stoi Anioł w pełni rozwiniętych skrzydeł, zwiewnie opadających mu na plecy, jak ciężki, ciepły płaszcz. Ma na sobie prostą tunikę i sandały, w ogóle nie pasujące do pogody. Na przegubach migoczą złote bransolety. Włosy starannie zaczesane do tyłu, odsłaniające piękne anielskie oczy. Nos idealnie prosty, usta lekko wydęte, brwi uniesione w wyrazie dezaprobaty – jeżeli brwi to potrafią.
A ja się na nią patrzę przez ramię, bez najmniejszego cienia zachwytu, chociaż powinienem już zacząć pisać poematy o jej urodzie i pięknie…
Muszę przyznać, że takie aniołki nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. Pociągnąłem nosem i odwróciłem wzrok. Stałem tak zapatrzony w dal w ogóle nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, rzucając tylko krzywy komentarz.
- Nie jest ci przypadkiem za zimno?
Nie musiałem widzieć jej twarzy, by wiedzieć jak zareagowała. Najpierw zdziwienie, później niedowierzanie – jak on mógł tak powiedzieć do Anioła?, a na samym końcu frustracja – bo mam rację. Wzruszyłem ramionami.
- Jeżeli brakuje ci ubrań, to po drodze widziałem bardzo ładny sklep z ciuchami. Wszystko za pół ceny – warto – podsumowuje, a ona piekli się za mną.
- Sam nie wyglądasz lepiej, żartowinisu – burknęła, a cała jej aura mocy, zadumy i majestatu rozpłynęła się odkrywając jej zażenowanie i złość.
- Mówisz? – odwracam się w jej stronę i znów mierzę ją wzrokiem. – Być może masz rację, ale ja się tym zbytnio nie martwię…
Musielibyście ją teraz zobaczyć. Wyglądała jak marmurowy posąg na cmentarzu z zamarłym na twarzy: „ Co?” i lekko odchyloną do tyłu głowa ze zdziwienia.
- Miło się gadało, ale nie wiesz, gdzie jest ten Zamek w Chmurach?
Wróciła do życia. Spojrzała na mnie niepewnie.
- Po co ci to wiedzieć?
- W broszurze pisało tylko:” Los Angeles, Zamek w Chmurach” ulicy nie podaliście. Więc się geniuszu pytam.
- Jaka broszura?
Przewracam oczami.
- Żadna broszura. Nie wiesz co to ironia?
Założyłem ręce i czekałem, aż mi poda adres.
- Ty chcesz tam zamieszkać? Ty?
- Jasne. A czemu nie, wstęp wolny – „niby „– zataczam ręką w powietrzu.
- Jesteś Aniołem czy Upadłym?
Ogląda mnie ciekawie, jakbym spadł z księżyca.
- I …. Po co chcesz wejść do Zamku? – kontynuuje nabierając podejrzeń i pewności siebie.
Masakra. Nie ma niczego gorszego niż anielica ze zbytnią pewnością siebie.
- A kim koleżanka jest jeżeli można wiedzieć?
- Rebecca - Przywódca Aniołów – mówi to z dumą i machinalnie unosi głowę do góry.
Nie chcę jej rozczarować, że o żadnej Rebecce nigdy nie słyszałem, więc kiwam głową ze zrozumieniem.
- Powiem szczerze – przerywam na chwilę – wasz Zamek mnie nie interesuje…
- To po co…? chcesz tam zamieszkać?
- Daj mi dokończyć! …. – burze się. - Wasz Zamek mnie nie interesuje, ale interesuje mnie to co się dzieje pod nim – zacząłem chodzić po dachu .– Poza tym lokum i ciepłe jedzenie jest mi na rękę.
- Nie rozumiem co chcesz powiedzieć…
- Że macie nowego lokatora! – szczerzę się w uśmiechu.
- Mogłeś zostać w Niebie, tam to masz gwarantowane – zauważyła sucho.
- Tak… ale tam nikt nie choruje – mówię jakby to wszystko wyjaśniało.
- Jesteś Medykiem – stwierdziła szybko.
Jak w jakimś teleturnieju, ja chce powiedzieć jak najmniej o moim życiu i o sobie, a ona chce wiedzieć jak, skąd i dlaczego. Nie lubię tych pytań – są uciążliwe. Tak samo zresztą jak ludzie, którzy je zadają.
- Tak. Lecznicze rączki i te rzeczy – machnąłem lekceważąco ręką w powietrzu.
- Taki ktoś się nam przyda – stwierdzała praktycznie.
- Oczywiście, ale częściej będę przebywał na ziemi, jeżeli się nie urazisz. Tutaj będzie więcej chorych niż u was.
- Mimo to …. zaprowadzę cię do reszty.
Wzbiła się w powietrze zostawiając za sobą lekki podmuch wiatru. Leciała zwinnie i szybko jak sokół, zostawiając za sobą przetarty szlak powietrza.
„ Niezła” podsumowała Szi – szi.
- Tak latać to i ja mogę. Trzymaj się!
Pobiegłem do przeciwnego kąta budynku i odbiłem się jak najmocniej od krawędzi. Wzleciałem pionowo w górę, kręcąc się wokół własnej osi jak korkociąg. Rozpostarłem ręce. Z piersi wyrwał się okrzyk radości. Poleciałem w dół i w ostatniej chwili rozwinąłem biało - niebieskie skrzydła.
„ To się nazywa lot!” Szi – szi wysadziła głowę za kieszeni, napawając się wiatrem czeszącym jej futerko.
Zarobiłem szybko beczkę i uniosłem się wyżej.
- Juuuhuuu!
Granica właśnie się otwierała dla jeszcze jednej osoby. Złudzenie pustki znikało widziałem coraz więcej … nie tylko chmury.
Wyfruwam ponad ich poziom. Burza cichnie. Wiatr wzburza chmury, formując najpiękniejsze rzeźby na świecie. Słońce świeci jasno, jakby nie znając smutku deszczu… Wszystko jaśniało niby wypolerowane złoto, pokazując to co najlepsze: błękitne czyste niebo, karmelowe obłoczki, stada kaczek na horyzoncie i anioły dryfujące spokojnie w przestworzach. Obok mnie przeleciał zielony feniks, zalewając mnie zielonymi plamkami światła odbitymi od jego piór. Zmrużyłem oczy. Czułem spokój i radość. Rozłożyłem ręce. Nigdy nie czułem się tak wolny.
Nagle mym oczom ukazał się piękny widok. Wielki, masywny, strzelisty zamek. Zawieszony pośrodku granitowej skały, jakby wyrwany z obrazu Renē Magritte’ go „ Zamek w Pirenejach” . Gapiłem się na to COŚ z podziwem, ile pracy trzeba było, by tyle skały mogło wisieć w powietrzu. Nie wliczając tego zamku… Tak ten widok nie należał jak najbardziej do codziennych. W Niebie wszystko miało swoje miejsce żadnej groteski, przesady. Schludność i piękno - to tam dominowało, a tu..Wow. Wiszący masyw skalny i milutki zamek Draculi na nim. Jak dla mnie...
- Już mogę tu mieszkać - przyznaję i odszukuję wzrokiem Rebecce.
Podlatuję szybko o mało nie potrącając jakiejś jaskółki po drodze.
-,, Sorry stary,, - myślę i zatrzymuję się koło anielicy.
- No i oto nasz dom – oznajmia z powagą.
- Niezły - przyznaję i podążam za nią ku głównemu wejściu.
Czuję…. Że życie tu będzie czymś CO NAJMNIEJ niezwykłym.
A ja się na nią patrzę przez ramię, bez najmniejszego cienia zachwytu, chociaż powinienem już zacząć pisać poematy o jej urodzie i pięknie…
Muszę przyznać, że takie aniołki nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. Pociągnąłem nosem i odwróciłem wzrok. Stałem tak zapatrzony w dal w ogóle nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, rzucając tylko krzywy komentarz.
- Nie jest ci przypadkiem za zimno?
Nie musiałem widzieć jej twarzy, by wiedzieć jak zareagowała. Najpierw zdziwienie, później niedowierzanie – jak on mógł tak powiedzieć do Anioła?, a na samym końcu frustracja – bo mam rację. Wzruszyłem ramionami.
- Jeżeli brakuje ci ubrań, to po drodze widziałem bardzo ładny sklep z ciuchami. Wszystko za pół ceny – warto – podsumowuje, a ona piekli się za mną.
- Sam nie wyglądasz lepiej, żartowinisu – burknęła, a cała jej aura mocy, zadumy i majestatu rozpłynęła się odkrywając jej zażenowanie i złość.
- Mówisz? – odwracam się w jej stronę i znów mierzę ją wzrokiem. – Być może masz rację, ale ja się tym zbytnio nie martwię…
Musielibyście ją teraz zobaczyć. Wyglądała jak marmurowy posąg na cmentarzu z zamarłym na twarzy: „ Co?” i lekko odchyloną do tyłu głowa ze zdziwienia.
- Miło się gadało, ale nie wiesz, gdzie jest ten Zamek w Chmurach?
Wróciła do życia. Spojrzała na mnie niepewnie.
- Po co ci to wiedzieć?
- W broszurze pisało tylko:” Los Angeles, Zamek w Chmurach” ulicy nie podaliście. Więc się geniuszu pytam.
- Jaka broszura?
Przewracam oczami.
- Żadna broszura. Nie wiesz co to ironia?
Założyłem ręce i czekałem, aż mi poda adres.
- Ty chcesz tam zamieszkać? Ty?
- Jasne. A czemu nie, wstęp wolny – „niby „– zataczam ręką w powietrzu.
- Jesteś Aniołem czy Upadłym?
Ogląda mnie ciekawie, jakbym spadł z księżyca.
- I …. Po co chcesz wejść do Zamku? – kontynuuje nabierając podejrzeń i pewności siebie.
Masakra. Nie ma niczego gorszego niż anielica ze zbytnią pewnością siebie.
- A kim koleżanka jest jeżeli można wiedzieć?
- Rebecca - Przywódca Aniołów – mówi to z dumą i machinalnie unosi głowę do góry.
Nie chcę jej rozczarować, że o żadnej Rebecce nigdy nie słyszałem, więc kiwam głową ze zrozumieniem.
- Powiem szczerze – przerywam na chwilę – wasz Zamek mnie nie interesuje…
- To po co…? chcesz tam zamieszkać?
- Daj mi dokończyć! …. – burze się. - Wasz Zamek mnie nie interesuje, ale interesuje mnie to co się dzieje pod nim – zacząłem chodzić po dachu .– Poza tym lokum i ciepłe jedzenie jest mi na rękę.
- Nie rozumiem co chcesz powiedzieć…
- Że macie nowego lokatora! – szczerzę się w uśmiechu.
- Mogłeś zostać w Niebie, tam to masz gwarantowane – zauważyła sucho.
- Tak… ale tam nikt nie choruje – mówię jakby to wszystko wyjaśniało.
- Jesteś Medykiem – stwierdziła szybko.
Jak w jakimś teleturnieju, ja chce powiedzieć jak najmniej o moim życiu i o sobie, a ona chce wiedzieć jak, skąd i dlaczego. Nie lubię tych pytań – są uciążliwe. Tak samo zresztą jak ludzie, którzy je zadają.
- Tak. Lecznicze rączki i te rzeczy – machnąłem lekceważąco ręką w powietrzu.
- Taki ktoś się nam przyda – stwierdzała praktycznie.
- Oczywiście, ale częściej będę przebywał na ziemi, jeżeli się nie urazisz. Tutaj będzie więcej chorych niż u was.
- Mimo to …. zaprowadzę cię do reszty.
Wzbiła się w powietrze zostawiając za sobą lekki podmuch wiatru. Leciała zwinnie i szybko jak sokół, zostawiając za sobą przetarty szlak powietrza.
„ Niezła” podsumowała Szi – szi.
- Tak latać to i ja mogę. Trzymaj się!
Pobiegłem do przeciwnego kąta budynku i odbiłem się jak najmocniej od krawędzi. Wzleciałem pionowo w górę, kręcąc się wokół własnej osi jak korkociąg. Rozpostarłem ręce. Z piersi wyrwał się okrzyk radości. Poleciałem w dół i w ostatniej chwili rozwinąłem biało - niebieskie skrzydła.
„ To się nazywa lot!” Szi – szi wysadziła głowę za kieszeni, napawając się wiatrem czeszącym jej futerko.
Zarobiłem szybko beczkę i uniosłem się wyżej.
- Juuuhuuu!
Granica właśnie się otwierała dla jeszcze jednej osoby. Złudzenie pustki znikało widziałem coraz więcej … nie tylko chmury.
Wyfruwam ponad ich poziom. Burza cichnie. Wiatr wzburza chmury, formując najpiękniejsze rzeźby na świecie. Słońce świeci jasno, jakby nie znając smutku deszczu… Wszystko jaśniało niby wypolerowane złoto, pokazując to co najlepsze: błękitne czyste niebo, karmelowe obłoczki, stada kaczek na horyzoncie i anioły dryfujące spokojnie w przestworzach. Obok mnie przeleciał zielony feniks, zalewając mnie zielonymi plamkami światła odbitymi od jego piór. Zmrużyłem oczy. Czułem spokój i radość. Rozłożyłem ręce. Nigdy nie czułem się tak wolny.
Nagle mym oczom ukazał się piękny widok. Wielki, masywny, strzelisty zamek. Zawieszony pośrodku granitowej skały, jakby wyrwany z obrazu Renē Magritte’ go „ Zamek w Pirenejach” . Gapiłem się na to COŚ z podziwem, ile pracy trzeba było, by tyle skały mogło wisieć w powietrzu. Nie wliczając tego zamku… Tak ten widok nie należał jak najbardziej do codziennych. W Niebie wszystko miało swoje miejsce żadnej groteski, przesady. Schludność i piękno - to tam dominowało, a tu..Wow. Wiszący masyw skalny i milutki zamek Draculi na nim. Jak dla mnie...
- Już mogę tu mieszkać - przyznaję i odszukuję wzrokiem Rebecce.
Podlatuję szybko o mało nie potrącając jakiejś jaskółki po drodze.
-,, Sorry stary,, - myślę i zatrzymuję się koło anielicy.
- No i oto nasz dom – oznajmia z powagą.
- Niezły - przyznaję i podążam za nią ku głównemu wejściu.
Czuję…. Że życie tu będzie czymś CO NAJMNIEJ niezwykłym.
Od Noatha "Moja historia cz. I"
Było zimno, strasznie wręcz zimno, a ja patrzyłem na pochmurne niebo. Perspektywa z dołu wydaje się taka inna niż z góry. Jest nawet... lepsza. Lepiej jest się łudzić o lepsze jutro, niż o lepsze dzisiaj. Dzisiaj lepsze być nie może, bo już jest złe, ale jutro... jutro może będzie inne. To samo jest z Niebem dzisiaj jest - fe, a jutro może będzie - cudne? W sumie nie należę do tych stabilnych, co za tym idzie moje zdania i opinie są plastyczne... Wracając…
Pierwsza myśl- ziemia jest spoczko.
Druga myśl – Szi- szi znowu zasnęła...
- Hej, malutka - mówię cicho, wkładając delikatnie rękę do kieszeni - już jesteśmy. Przespałaś bardzo ładny lot, tak przy okazji.
Wyjmuję nieporadnie rękę z kieszeni, trzymając małą ,brązową kuleczkę futra.
Lekko muskam jej lewe uszko, starając się by zwróciła na mnie uwagę. Od razu otwiera jedno oczko i bacznie mi się przygląda.
„ Mówisz, że fajny…” w moich myślach rozlega się zaspany głos Szi - szi„ To już to miasto aniołów?”
- Tak naprawdę fajny lot - przyznaje wygodniej rozsiadając się na dachu wieżowca - i tak nie mylisz się jesteśmy w Los Angeles.
Chwile zajmuje jej przeciągnięcie się i wylizanie łapek. Przewracam oczami.
- Ty i te twoje po przebudzeniowe toalety.... - fuczę wcale się nie złoszcząc. - Zdaje mi się czasami, że jesteś bardziej chomikiem, niż wiewiórką.
Słyszę oburzony pisk : ,, Jak śmiesz młokosie ?! ,, i zwinnym ruchem daje ją na swoje prawe ramię, by mogła wszystko lepiej widzieć.
- A co nie mam racji ?
,,Nie,, mówi z pełnią powagi i pewności siebie wiewiórki.
Ociężale wstaje i rozglądam się po okolicy.
- Pamiętasz adres ? - upewniam się jeszcze.
,, Pytasz wiewiórkę, która nie pamięta, gdzie w zeszłym tygodniu chowała orzechy, więc... Niezbyt,,
- Nie przejmuj się ja też bym nie pamiętał - przyznaje z uśmiechem. - ale to chyba gdzieś w chmurach, nie ?
,, No, ba. To ANIOŁY. Jasne, że w chmurach,,
- Racja głupie pytanie - podpieram się ręką i patrzę w górę, zaczyna mżyć. Zakładam kaptur. Czeka nas nie lada wyzwanie i jeszcze muszę znaleźć jakiegoś przywódcę, by tam się dostać... Zamek w Chmurach - prawie - Niebo. Ale prawie to duża różnica.
,, Wolałam Niebo - tam było dużo Nutelli,,
- I ty się dziwisz kiedy mówię, że jesteś od niej uzależniona ?
,, Ale tam są orzechy... z czekoladą,,
- No są, a ty powinnaś jeść coś mniej energetycznego, o mniejszej ilości czekolady - podaje jej ziarenko słonecznika, a sam wsypuje sobie garść do gardła.
,, Słonecznik ?!,,
- Nie pyskuj, to jest zdrowsze niż ta twoja Nutella.
Żuję powoli słonecznik patrząc na mapę miasta, kupioną w jednym ze sklepików. Coś mi się zdaje, że ludzie nie mają prawa widzieć tego Zamku, ale któż może im zabraniać widzieć cień? Szeleszczę papierem i przewracam ją do góry nogami. Tak też odpada. Przecież zwykła mapa turystyczna nie może wiedzieć, gdzie są TAKIE rzeczy. Składam ją starannie i podaje Szi – szi.
- Możesz z tego umościć sobie legowisko, czy co tam chcesz - mówię.
„ Jestem mile zaskoczona” mówi, zbiegając powrotem do kieszeni
- Tylko znów nie zaśnij.
„ To zajmie tylko chwilę”
- Do kwadratu razy niezdecydowanie wiewiórki – mruczę.
Wyglądam za krawędź dachu wieżowca. Wysoko.
Pode mną suną korowody ludzi, nawet nie patrząc na szaleńca z wiewiórką na dachu. Przekrzywiam lekko głowę. Na horyzoncie widać grzmot. Ludzie jeszcze szybciej zaczynają iść w swoim kierunku. Ciekawe… czemu się tak śpieszą? W taką ładną pogodę trzeba być na polu. Wyprostowuje się i nagle słyszę dźwięczny głos.
- Zgubiłeś się?
Pierwsza myśl- ziemia jest spoczko.
Druga myśl – Szi- szi znowu zasnęła...
- Hej, malutka - mówię cicho, wkładając delikatnie rękę do kieszeni - już jesteśmy. Przespałaś bardzo ładny lot, tak przy okazji.
Wyjmuję nieporadnie rękę z kieszeni, trzymając małą ,brązową kuleczkę futra.
Lekko muskam jej lewe uszko, starając się by zwróciła na mnie uwagę. Od razu otwiera jedno oczko i bacznie mi się przygląda.
„ Mówisz, że fajny…” w moich myślach rozlega się zaspany głos Szi - szi„ To już to miasto aniołów?”
- Tak naprawdę fajny lot - przyznaje wygodniej rozsiadając się na dachu wieżowca - i tak nie mylisz się jesteśmy w Los Angeles.
Chwile zajmuje jej przeciągnięcie się i wylizanie łapek. Przewracam oczami.
- Ty i te twoje po przebudzeniowe toalety.... - fuczę wcale się nie złoszcząc. - Zdaje mi się czasami, że jesteś bardziej chomikiem, niż wiewiórką.
Słyszę oburzony pisk : ,, Jak śmiesz młokosie ?! ,, i zwinnym ruchem daje ją na swoje prawe ramię, by mogła wszystko lepiej widzieć.
- A co nie mam racji ?
,,Nie,, mówi z pełnią powagi i pewności siebie wiewiórki.
Ociężale wstaje i rozglądam się po okolicy.
- Pamiętasz adres ? - upewniam się jeszcze.
,, Pytasz wiewiórkę, która nie pamięta, gdzie w zeszłym tygodniu chowała orzechy, więc... Niezbyt,,
- Nie przejmuj się ja też bym nie pamiętał - przyznaje z uśmiechem. - ale to chyba gdzieś w chmurach, nie ?
,, No, ba. To ANIOŁY. Jasne, że w chmurach,,
- Racja głupie pytanie - podpieram się ręką i patrzę w górę, zaczyna mżyć. Zakładam kaptur. Czeka nas nie lada wyzwanie i jeszcze muszę znaleźć jakiegoś przywódcę, by tam się dostać... Zamek w Chmurach - prawie - Niebo. Ale prawie to duża różnica.
,, Wolałam Niebo - tam było dużo Nutelli,,
- I ty się dziwisz kiedy mówię, że jesteś od niej uzależniona ?
,, Ale tam są orzechy... z czekoladą,,
- No są, a ty powinnaś jeść coś mniej energetycznego, o mniejszej ilości czekolady - podaje jej ziarenko słonecznika, a sam wsypuje sobie garść do gardła.
,, Słonecznik ?!,,
- Nie pyskuj, to jest zdrowsze niż ta twoja Nutella.
Żuję powoli słonecznik patrząc na mapę miasta, kupioną w jednym ze sklepików. Coś mi się zdaje, że ludzie nie mają prawa widzieć tego Zamku, ale któż może im zabraniać widzieć cień? Szeleszczę papierem i przewracam ją do góry nogami. Tak też odpada. Przecież zwykła mapa turystyczna nie może wiedzieć, gdzie są TAKIE rzeczy. Składam ją starannie i podaje Szi – szi.
- Możesz z tego umościć sobie legowisko, czy co tam chcesz - mówię.
„ Jestem mile zaskoczona” mówi, zbiegając powrotem do kieszeni
- Tylko znów nie zaśnij.
„ To zajmie tylko chwilę”
- Do kwadratu razy niezdecydowanie wiewiórki – mruczę.
Wyglądam za krawędź dachu wieżowca. Wysoko.
Pode mną suną korowody ludzi, nawet nie patrząc na szaleńca z wiewiórką na dachu. Przekrzywiam lekko głowę. Na horyzoncie widać grzmot. Ludzie jeszcze szybciej zaczynają iść w swoim kierunku. Ciekawe… czemu się tak śpieszą? W taką ładną pogodę trzeba być na polu. Wyprostowuje się i nagle słyszę dźwięczny głos.
- Zgubiłeś się?
CDN
Od Sitaela "Nuda, telefon i lód"
Spojrzałem przez okno. Nudy na budy. Nic ciekawego się tu nie dzieje. No może oprócz tego, że Jeff się tu pojawił. Jeff...dziwne, ale od kiedy tu przyszedł zacząłem się martwić o Lux. To do mnie nie podobne..
- Skyress cicho - pogłaskałem mojego feniksa po główce - żaden ptak cię nie zje.bPrędzej ty pożresz ptaka.
Skyress zamrugała oczami.
Znowu westchnąłem i poszedłem się zabawić. Nagle zadzwonił telefon.
- Oh nie..- jęknąłem gdy pokazała się postać Luka.
Odebrałem
- Wiem ze jęczysz - usłyszałem w słuchawce jego zdenerwowany głos - słuchaj mam problem..
-Jak? - z nudów zacząłem się bawić włosami - Mia cię znowu rzuciła, Liza walnęła cię jakimś przekleństwem czy Unicorn ci zwiał?
-Bardzo śmieszne - mrugnął
- wcale nie - uśmiechnąłem się ciesząc się że mam coś to roboty - to był czysty sarkazm bez konserwantów i dodatków sztucznych barwników.
Za słuchawki dobiegło mi coś w stylu "Cały ty"
-Cały ja-odpowiedziałem i wyłączyłem telefon.
Spojrzałem na okno i nagle wpadłem na genialny pomysł...
***
Następnego dnia wszystkie drogi i rzeczy zewnętrzne były okute przez lód.
-Jaki ja jestem genialny-chwaliłem sam siebie patrząc jak co chwila ktoś wywija zająca
-Warto mieć kontakt z królową śniegu co nie Skyress?
Mój feniks tylko spał.
- Skyress cicho - pogłaskałem mojego feniksa po główce - żaden ptak cię nie zje.bPrędzej ty pożresz ptaka.
Skyress zamrugała oczami.
Znowu westchnąłem i poszedłem się zabawić. Nagle zadzwonił telefon.
- Oh nie..- jęknąłem gdy pokazała się postać Luka.
Odebrałem
- Wiem ze jęczysz - usłyszałem w słuchawce jego zdenerwowany głos - słuchaj mam problem..
-Jak? - z nudów zacząłem się bawić włosami - Mia cię znowu rzuciła, Liza walnęła cię jakimś przekleństwem czy Unicorn ci zwiał?
-Bardzo śmieszne - mrugnął
- wcale nie - uśmiechnąłem się ciesząc się że mam coś to roboty - to był czysty sarkazm bez konserwantów i dodatków sztucznych barwników.
Za słuchawki dobiegło mi coś w stylu "Cały ty"
-Cały ja-odpowiedziałem i wyłączyłem telefon.
Spojrzałem na okno i nagle wpadłem na genialny pomysł...
***
Następnego dnia wszystkie drogi i rzeczy zewnętrzne były okute przez lód.
-Jaki ja jestem genialny-chwaliłem sam siebie patrząc jak co chwila ktoś wywija zająca
-Warto mieć kontakt z królową śniegu co nie Skyress?
Mój feniks tylko spał.
Od Luxii C.D Jeff'a
Upadły podał mi dłoń, lecz ja go zlekceważyłam. Odgarnęłam ciemną grzywkę z czoła, ruszając w stronę mojego pokoju. Zauważyłam tylko kątem oka, jak Jeff wchodzi do swojego pokoju. Idąc pomagałam sobie skrzydłami, ponieważ na nic nie miałam siły, ten ranny wypad do Rebecci, praktycznie po nic, zniszczył mi dobry humor, a teraz on. Zrobiłam coś złego? Chciałam tylko, jakoś… A nie ważne…
Zbliżał się wieczór, a ja nie miałam jeszcze planów. Może wybiorę się w nocną podróż po malowniczym Los Angeles…
Weszłam do mojego tajemniczego pomieszczenia, o którym nikt nie wiedział, prócz Rebecci, która mnie znalazła… Rozświeciłam płomykiem pokój i podeszłam do ulubionego okna. Podparłam dłonią policzek, patrząc na jasne budynki w centrum L.A. Stanęłam na parapecie z zewnętrznej strony i skoczyłam od razu unosząc się w górę.
Mój „pokój” znajdował się pod w największą z wieży zamku, więc z łatwością lądowałam na jego dachu. Tym razem wybrałam nieco mniejszą wieżę.
Usiadłam na zimnym dachu, zaciągając rękaw długiej bluzy na ręce. Niestety na moje nieszczęście, drasnęłam rany z porażenia…
> - Agrh… - Warknęłam do siebie
> Krew zaczęła spływać po moim nadgarstku. Próbowałam zakryć to dalej, lecz rękaw nasiąknął nią. Rozpostarłam skrzydła i już chciałam lecieć, ale znajomy głos zatrzymał mnie. Przekręciłam głowę, aby zobaczyć kto to jest.
> - Ooo.. Kogo ja widzę, zabójczego mordercę. – Usiadłam powrotem na lekko zakrwawionym miejscu
> - Masz rację, tak mnie nazywają. – Oznajmił z dumą
> Zakrwawioną rękę przyłożyłam do ciała aby nie zobaczył, ale było już za późno. Upadły anioł przysiadł się przy mnie, nie pytając się o zgodę.
> - Naprawdę, aż tak źle cię potraktowałem? – Zapytał niemal nie wyrażając uczuć
> - Bywało gorzej… - Powiedziałam, a po moim policzku poleciała mała łza
> Szybko ją starłam i podkuliłam nogi.
>
> <Jeff, dokończysz?>
Zbliżał się wieczór, a ja nie miałam jeszcze planów. Może wybiorę się w nocną podróż po malowniczym Los Angeles…
Weszłam do mojego tajemniczego pomieszczenia, o którym nikt nie wiedział, prócz Rebecci, która mnie znalazła… Rozświeciłam płomykiem pokój i podeszłam do ulubionego okna. Podparłam dłonią policzek, patrząc na jasne budynki w centrum L.A. Stanęłam na parapecie z zewnętrznej strony i skoczyłam od razu unosząc się w górę.
Mój „pokój” znajdował się pod w największą z wieży zamku, więc z łatwością lądowałam na jego dachu. Tym razem wybrałam nieco mniejszą wieżę.
Usiadłam na zimnym dachu, zaciągając rękaw długiej bluzy na ręce. Niestety na moje nieszczęście, drasnęłam rany z porażenia…
> - Agrh… - Warknęłam do siebie
> Krew zaczęła spływać po moim nadgarstku. Próbowałam zakryć to dalej, lecz rękaw nasiąknął nią. Rozpostarłam skrzydła i już chciałam lecieć, ale znajomy głos zatrzymał mnie. Przekręciłam głowę, aby zobaczyć kto to jest.
> - Ooo.. Kogo ja widzę, zabójczego mordercę. – Usiadłam powrotem na lekko zakrwawionym miejscu
> - Masz rację, tak mnie nazywają. – Oznajmił z dumą
> Zakrwawioną rękę przyłożyłam do ciała aby nie zobaczył, ale było już za późno. Upadły anioł przysiadł się przy mnie, nie pytając się o zgodę.
> - Naprawdę, aż tak źle cię potraktowałem? – Zapytał niemal nie wyrażając uczuć
> - Bywało gorzej… - Powiedziałam, a po moim policzku poleciała mała łza
> Szybko ją starłam i podkuliłam nogi.
>
> <Jeff, dokończysz?>
czwartek, 23 stycznia 2014
Od Jeff'a "Moja historia"
Właściwie, to moja historia jest już powszechnie znana zarówno wśród Aniołów Niebiańskich, jak i tych Upadłych. Od zawsze byłem "ciekawym przypadkiem", a co za tym idzie, trafnym przedmiotem plotek. Ale prawdziwe szepty nastąpiły dopiero w momencie mojego strącenia. Powód i okoliczności tego, przerażały wszelkich zainteresowanych. Jestem przekonany, że gdyby nie bali się do mnie zbliżyć, zostałbym niechybnie pozbawiony skrzydeł.
Ale ocalały. Na szczęście.
Byłem sam. Dotychczasowo nie leżało to w mojej naturze, zawsze było przy mnie mnóstwo przyjaciół, których traktowałem jak rodzinę.
Ale to się zmieniło i ostatecznie nie widzę powodów, aby moja słodka i przyjazna osobowość miała kiedykolwiek powrócić. Pomimo nieprzychylnego o mnie zdania i opinii miejscowego postrachu nie znajdowałem innych minusów, a nie oszukujmy się, że nawet te nie robiły na mnie większego wrażenia. Po strąceniu postanowiłem zamieszkać w Piekle, myślałem, że tam się odnajdę.
Bynajmniej, nawet stamtąd zostałem szybko wyeksportowany z powodu licznych brutalnych morderstw. To takie zabawne! Same Demony i inne Upadłe bały się moich możliwości! Do tego władca obawiał się, iż kiedyś zechcę przejąć jego stanowisko.
Czułem się dumny z tego powodu. Na Ziemi okazało się być jeszcze ciekawiej... Nie kryłem się i bawiłem w seryjnego mordercę, w niedługim czasie wszyscy zaczynali drżeć na samo wspomnienie imienia "Jeff". Moją moc pozwalającą rodzić takie spustoszenie, ludzie nazwali vectorami. Wiedzieli już jak się nimi posługuję i czym są, a to tylko pogłębiało ich strach.
Wkrótce jednak, odkryłam tak dużo technik zabijania, że zaczynało mnie to już nudzić. Ludzkie cierpienie przestało być zabawne i postanowiłem poszukać czegoś nowego. I w ten sposób mniej więcej trafiłem na Zamek w Chmurach.
Przywódca, zwany tutaj "Andrew'em" oczywiście znał mnie już z opowieści i to chyba ze szczegółami, bo cały czas utrzymywał odległość dwóch metrów, gdzie nie sięgały vectory) dlatego nie sądziłem, że przyjmie mnie z taką łatwością. Postanowiłem nie pytać. Darowanemu koniowi nie patrzy się w żeby, jak to brzmi ludzkie powiedzonko.
Miejsce okazało się większe niż sobie wyobrażałem, co mnie znacznie ucieszyło. Lubiłem takie parcele. Spojrzałem na małą kartkę, którą podrzucił mi Przywódca. Widniał tam numer pokoju, który mi przydzielono. Był tak odległy, że kręciłem się dłuższy czas. Pod koniec byłem już nieco rozjuszony i ledwo powstrzymałem się od ataku na Andrew'a kiedy mijałem go na korytarzu. Spojrzał na mnie kątem oka, ale nic nie powiedział.
Ostatecznie trafiłem i byłem naprawdę zadowolony z wystroju. Podobały mi się ludzkie pokoje, a te były właśnie tak wyposażone. Uśmiechnąłem się blado.
Czas do wieczora poświęciłem na rozpakowanie rzeczy. Były to praktycznie same ciuchy, mojego dobytku nie można było nazwać bogatym...
usłyszałem burczenie i zrozumiałem, iż czas coś zjeść. Najlepiej na Ziemi. Do gustu, najbardziej przypadła mi japońska kuchnia, szczególnie owoce morza. Wyszedłem z pomieszczenia i wystarczyło kilkanaście kroków, a wylądowała przede mną jedna z tutejszych Anielic.
Do tego nie upadła.
Czy ona chce umrzeć?
Zabijałem już kobiety i dzieci. To dla mnie pryszcz...
- Jesteś tu nowy prawda? Jeff, tak? - uśmiechnęła się. Musiała być jedną z nielicznych nie znających mojej historii. Wcisnęła mi białe, papierowe pudełeczko. - Jestem Luxia. To Ciasteczka, pomyślałam, że to będzie dobry prezent na powitanie. - powiedziała radośnie. Łypnąłem na podarunek, a następnie spiorunowałem ją tak morderczym spojrzeniem, że pisnęła i upadła.
<Lux?>
Moi drodzy!
Otóż z powodów osobistych wyjeżdżam jutro pierwszym autobusem z miasta i nie będę raczej miała dostępu do blogspota przez weekend (na howrse będę mogła odpisywać z komórki).
Przez ten czas wysyłajcie opowiadania do Haszczak :)
Bardzo Was przepraszam, ale to ważne.
Bardzo Was przepraszam, ale to ważne.
Weny i dobrej zabawy,
Arya Svit'kona / Andrew.
środa, 22 stycznia 2014
Od Andy'ego
Wyłączyłem bezprzewodową kosiarkę i otarłem pot z czoła - ścieżka wreszcie była gotowa. Nie wyglądała najlepiej, ale można było swobodnie przejść między krzakami bez ryzyka obdrapania. Stwierdziłem, że na razie taka wystarczy. Podniosłem z ziemi szarą koszulkę - którą ściągnąłem na czas pracy - i naciągnąłem ją na siebie. Swe kroki skierowałem do zamku, bo planowałem poinformować Yez o skończonej pracy i coś zjeść, zanim odwiedzę Ashley'a - chciałem oddać mu narzędzie już dzisiaj. Powoli szedłem ciesząc się przyjemnie grzejącym słońcem.. Zawsze uwielbiałem ciepło i promyki na swojej skórze - może to miało związek ze Słońcem, które odpowiada Aniołom Zwierzchnictwa? Nawet jeśli, to ja już nim nie byłem. Z rozmyśleń wyrwał mnie widok Jeffa, anioł zmierzał dokądś korytarzem. Szedł szybko i pewnie, nawet na mnie nie patrząc. Jego czarne skrzydła były rozłożone i lekko nastroszone. Rebecca trochę mnie zbeształa za przyjęcie go - był niebezpieczny i to bardzo, ale podjąłem ryzyko. Miałem nadzieję, że z mojej decyzji nie wyniknie nic złego.
Gdy znalazłem się przed drzwiami Yez zapukałem głośno. Dziewczyna mi otworzyła.
- Twój pegaz mnie nie posłucha, prawda? - wypaliłem od razu.
- Ona ma na imię Tagora - warknęła Yeiazel - I nie, nie sądzę. Czemu pytasz?
- Nic, po prostu jest silna i łatwiej byłoby mi przetransportować na ziemię kosiarkę z jej pomocą. Sam też sobie poradzę - uśmiechnąłem się do anielicy - Cześć! - rzuciłem, ale Yez złapała mnie za rękę.
<Yeiazel? Tylko jeśli się ze mną zabierzesz na ziemię, to mi zostaw spotkanie z Ashley'em do napisania :p>
Od Sitaela
Podrzucałem nóż patrząc jak pięknie błyszczy.
"Lśni jak diament" - pomyślałem
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
Westchnąłem i znowu podrzuciłem nóż mówiąc:
- Nie mam mnie teraz w pokoju. Jestem gdzieś na ziemi albo wkurzam Yeiazel swoją obecnością, po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość, pip!
Żaden odgłos się nie odezwał. Tylko słyszałem ciężki wydech i oddalające się kroki.
Zadowolony z siebie przeciągnąłem się i spojrzałem przez okno. Los Angeles tak kusił.
- Pora na wycieczkę - mrugnąłem i zszedłem na ziemię pod postacią człowieka.
- Hmm.nieźle wyglądam - pochwaliłem sam siebie i udałem się spacerkiem.
- Cześć Jeff. Hej Christina, Siemka Brandon!-wołałem co chwile mimo że niedawno znalazłem się w tej okolicy znałem prawie każdego.
Na chwil zatrzymałem się w pubie, gdzie czekał mój stary kolega z dawnej szkoły - Ryu
Ryu był kiedyś upadłym aniołem, którego nie za bardzo lubiłem. Lecz pewnego dnia zeszedł na ziemię i spotkał tam dziewczynę - Lize. I oczywiście się zakochał. Z wzajemnością. Więc postanowił zrezygnować ze skrzydeł i wrócił na ziemię by być ze swoją ukochaną i razem od jakiego czasu mieszkają w Los Angeles, lecz mimo to nadal wie co się dzieje w naszej starej szkole
- Siema Ryu- uścisnąłem mu rękę - Jak tam?
Ryu z nerwowością przeciągnął czerwone włosy.
- No cóż dość sporo kiedy odszedłeś.
- No dawaj-pochyliłem się nad stołem - lubię świeże ploteczki
- Cały ty - westchnął - ale cóż ja na to poradzę? No więc Gill i Takahiro się pokłócili tak głośno że profesor Świstek ich wywalił. Angelika i Alice zostały wywalone z chóru, a Luka znów zdetonował bombę na pierwszym piętrze. Zgadnij jaki kolor
- Niebieski?
- Błąd. Różowy
Zaśmiałem się
- Doktorek Minoś się pewnie wkurzył
- A żebyś wiedział - Ryu się uśmiechnął - powyrywał mu połowę piór ze skrzydeł
- A to dobre - popiłem jeszcze raz kawę
I siedziałem tak aż do wieczora.
"Lśni jak diament" - pomyślałem
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
Westchnąłem i znowu podrzuciłem nóż mówiąc:
- Nie mam mnie teraz w pokoju. Jestem gdzieś na ziemi albo wkurzam Yeiazel swoją obecnością, po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość, pip!
Żaden odgłos się nie odezwał. Tylko słyszałem ciężki wydech i oddalające się kroki.
Zadowolony z siebie przeciągnąłem się i spojrzałem przez okno. Los Angeles tak kusił.
- Pora na wycieczkę - mrugnąłem i zszedłem na ziemię pod postacią człowieka.
- Hmm.nieźle wyglądam - pochwaliłem sam siebie i udałem się spacerkiem.
- Cześć Jeff. Hej Christina, Siemka Brandon!-wołałem co chwile mimo że niedawno znalazłem się w tej okolicy znałem prawie każdego.
Na chwil zatrzymałem się w pubie, gdzie czekał mój stary kolega z dawnej szkoły - Ryu
Ryu był kiedyś upadłym aniołem, którego nie za bardzo lubiłem. Lecz pewnego dnia zeszedł na ziemię i spotkał tam dziewczynę - Lize. I oczywiście się zakochał. Z wzajemnością. Więc postanowił zrezygnować ze skrzydeł i wrócił na ziemię by być ze swoją ukochaną i razem od jakiego czasu mieszkają w Los Angeles, lecz mimo to nadal wie co się dzieje w naszej starej szkole
- Siema Ryu- uścisnąłem mu rękę - Jak tam?
Ryu z nerwowością przeciągnął czerwone włosy.
- No cóż dość sporo kiedy odszedłeś.
- No dawaj-pochyliłem się nad stołem - lubię świeże ploteczki
- Cały ty - westchnął - ale cóż ja na to poradzę? No więc Gill i Takahiro się pokłócili tak głośno że profesor Świstek ich wywalił. Angelika i Alice zostały wywalone z chóru, a Luka znów zdetonował bombę na pierwszym piętrze. Zgadnij jaki kolor
- Niebieski?
- Błąd. Różowy
Zaśmiałem się
- Doktorek Minoś się pewnie wkurzył
- A żebyś wiedział - Ryu się uśmiechnął - powyrywał mu połowę piór ze skrzydeł
- A to dobre - popiłem jeszcze raz kawę
I siedziałem tak aż do wieczora.
wtorek, 21 stycznia 2014
Od Andy'ego C.D Yeiazel
Zgodnie z prośbą dziewczyny udałem się do swojej łazienki i odkręciłem kurek. Zanurzyłem ręce w zimnej wodzie i starannie umyłem twarz. Czarna farbka pozostawiła ciemne smugi na zlewie, ale łatwo było ją zmyć. Spojrzałem w okrągłe lustro, wisząca nad umywalką. Pod zmęczonymi, niebieskimi oczami były wyraźne ciemne kręgi - nadal miałem problemy ze snem. Postanowiłem zostawić swój kolczyk w wardze, bez niego czułem się trochę dziwnie. Spojrzałem na swój strój - czarna koszulka i moja ulubiona skórzana kurtka z jednym rękawem. Westchnąłem i zdjąłem strój, pozostając w ciemnych jeansach. Wyszedłem z łazienki i zacząłem grzebać w komodzie z rzeczami. Na samym dnie leżał mój szary T-shirt, naciągnąłem go, a następnie wziąłem do ręki listę z rzeczami i dopisałem:
Kawa - Yeiazel
Więcej kawy - Andrew
Środki nasenne - Andrew
Wstałem i ruszyłem do kuchni, zrobić kawę dla siebie i Yez. Po drodze zapukałem do drzwi Sitaela i wsunąłem kartkę w szparę między framugą i ruszyłem dalej. Gdy znalazłem się w białej kuchni od razu nalałem wody do czajnika i zacząłem czekać aż się zagotuje. W tym czasie wyjąłem z szafki dwa kubki - czerwony i niebieski. Do tego pierwszego wsypałem trzy łyżeczki kawy, do drugiego tylko półtorej. Wolałem, żeby Yez nie piła wiele mocnej kawy - ja potrzebowałem energii żeby dokończyć tę ścieżkę. Zabawne, jej zabroniłem a sam piłem już czwarty napój z kofeiną tego dnia. Czajnik cicho zagwizdał, więc zalałem proszek wrzątkiem. Do kawy Yeiazel dodałem mleka i trochę miodu - lubiła taką. Wziąłem oba kubki i ostrożnie dotarłem do pokoju anielicy.
- Yez, jeśli chcesz dostać kawę to musisz mi otworzyć - krzyknąłem. Drzwi stanęły otworem niemal od razu, zabawne jaką magiczną moc ma słowo "kawa". Podałem dziewczynie kubek, przyjęła go z wdzięcznością i lekko się uśmiechnęła. Usłyszałem "dziękuję" i odwróciłem się. Za sobą usłyszałem ciche trzaśnięcie drzwiami. Westchnąłem i wyszedłem na zewnątrz - ścieżka sama się nie dokończy, a jutro muszę oddać Ashley'owi - mojemu przyjacielowi - jego kosiarkę.
Kawa - Yeiazel
Więcej kawy - Andrew
Środki nasenne - Andrew
Wstałem i ruszyłem do kuchni, zrobić kawę dla siebie i Yez. Po drodze zapukałem do drzwi Sitaela i wsunąłem kartkę w szparę między framugą i ruszyłem dalej. Gdy znalazłem się w białej kuchni od razu nalałem wody do czajnika i zacząłem czekać aż się zagotuje. W tym czasie wyjąłem z szafki dwa kubki - czerwony i niebieski. Do tego pierwszego wsypałem trzy łyżeczki kawy, do drugiego tylko półtorej. Wolałem, żeby Yez nie piła wiele mocnej kawy - ja potrzebowałem energii żeby dokończyć tę ścieżkę. Zabawne, jej zabroniłem a sam piłem już czwarty napój z kofeiną tego dnia. Czajnik cicho zagwizdał, więc zalałem proszek wrzątkiem. Do kawy Yeiazel dodałem mleka i trochę miodu - lubiła taką. Wziąłem oba kubki i ostrożnie dotarłem do pokoju anielicy.
- Yez, jeśli chcesz dostać kawę to musisz mi otworzyć - krzyknąłem. Drzwi stanęły otworem niemal od razu, zabawne jaką magiczną moc ma słowo "kawa". Podałem dziewczynie kubek, przyjęła go z wdzięcznością i lekko się uśmiechnęła. Usłyszałem "dziękuję" i odwróciłem się. Za sobą usłyszałem ciche trzaśnięcie drzwiami. Westchnąłem i wyszedłem na zewnątrz - ścieżka sama się nie dokończy, a jutro muszę oddać Ashley'owi - mojemu przyjacielowi - jego kosiarkę.
poniedziałek, 20 stycznia 2014
Od Yeiazel C.D Andy'ego
Dotyk na moim ramieniu. Drgnęłam i zmusiłam się do skupienie wzroku na Andym.
- Yez, wszystko dobrze? – zapytał z nutą troski w głosie. Byłam sybillą, czytałam z twarzy, więc niesamowicie drażniło mnie to, że Andy był dla mnie tak często niedostępny. W tamtej jednak chwili wiedziałam, że się martwi, zmusiłam się więc do uśmiechu.
- Tak. Czegoś ode mnie chciałeś? – zapytałam.
- Wysyłamy Sitaela do L.A. Nie potrzebujesz czegoś?
- Kawy – wypaliłam, a Andrew zmarszczył nos.
- Jeszcze więcej? To niezdrowe.
Wzruszyłam ramionami.
- To wszystko? – spytał.
Już chciałam powiedzieć, że tak i oddać się swojej samotni, gdy coś mnie tknęło. Wyciągnęłam w jego stronę drżącą dłoń- nie wiem, czy od namiaru kofeiny czy nerwów. Rozmazałam kciukiem czarne kreski pod jego oczami.
- Zmyj to. Dla mnie. Choć raz – powiedziałam cicho.
Oboje się zmieniliśmy, oboje zrzuciliśmy skórę… Wiedziałam dokładnie, co wiązało mnie ze starym Andym. Nie mogłam znieść tego, że stał się taki odpowiedzialny - w tym za mnie. Te wszystkie ciemne plamki i farbki, i inne cholerstwa, którym się smarował, pogłębiały wrażenie obcości.
Ucałował mnie lekko w skroń, rozczochrał włosy i rzucił:
- Tak jest, pani wice Przywódczyni – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Postaraj się nie spaść z tego parapetu, zanim nie wrócę.
Miałam ochotę zachichotać szelmowsko i dać mu kuksańca pod żebra, ale zdobyłam się tylko na cień uśmiechu i silniejsze objęcie ramion.
Wyszedł.
Może wróci z kawą.
<Ktoś?>
Subskrybuj:
Posty (Atom)