Licho ich wie…
Wiem, że byłem w miejscu, gdzie nie przetną się żadne szlaki tankowców, kutrów rybackich ani nawet wycieczkowców… Wsadzili mnie na kompletne odludzie oceaniczne.
A ja gapiłem się bezczelnie w horyzont…
Bez wody, bez jedzenia, bez wioseł, bez żagla, bez skrzydeł po prostu – sam na środku oceanu, …
- Kurwa no lepiej się nie dało?! – wybuchłem nagle podrywając się z miejsca.
Łódka zakołysała się niebezpiecznie. A mi odpowiedziała piekielna, znienawidzona cisza. Chmury płynęły spokojnie zapowiadając deszcz. Ławice ocierały się o dno łodzi. Zimne powietrze uderzało w płuca. Wiatr hulał nad moją głową przypominając o godzinach lotu nad Ameryką…
A ja byłem sam… Zapomniany na końcu świata, pogrążony w swoich myślach i ponurych przypuszczeniach...
Wyprostowałem się i z jeszcze większą nienawiścią spojrzałem w horyzont. Płaską jak naleśnik linię na granicy nieba i oceanu. W pierwsze gwiazdy pojawiające się na błękitnej kopule. W melancholijny odcień fioletu zmieszanego z ciepłą czerwienią. W jasne smugi słońca na wodzie… A później pomyślałem, że to będzie mój jedyny widok do końca mojego życia… Jeżeli dożyję… Jeżeli.
Zmęczony przekręciłem głowę, zakasałem rękawy jak ktoś kto zawsze musi robić tą brudną robotę i zabrałem się do łatania dziurawego kadłuba…
***
Moja Nadzieja – bo tak głosiły wyblakłe litery na jednym z boków mojej łódki ( cóż to za ironia z tą nadzieją… ) – nie była jakoś specjalnie dostosowana do długich podróży za ocean, była stara, miejscami przerdzewiała i przegnita. Po podłodze walały się świeże i zasuszone wodorosty, przez cały czas brodziłem po kostki w mule, a jedynym sprzętem jaki tu miałem był metr liny, którą była przywiązana do mola, na którym stała tyle czasu…
Obawiałem się, że moja szalupa prędzej czy później pójdzie na dno, a ja – niestety – razem z nią. Później to już tylko kwestia godziny, dwóch zanim nie zatonę, albo zamarznę, bo woda była tu nader lodowata…
Piękny obraz najbliższej przyszłości.
W powietrzu rozległ się odgłos dartej koszuli i pośpieszne utykanie jej w dziurawych miejscach. Głuche chlupanie świadczyło o tym że zmęczony chciałem przedrzeć się na drugą stronę mojej łodzi. Chol*ra czemu to ja muszę mieć takiego pecha do zepsutych rzeczy?
Dlaczego, co?
Moje nogi coraz trudniej radziły sobie z tak grubą warstwą błota na koskach więc usiadłem na burcie zrozpaczony i zanurzyłem je w lodowatą cerń oceanu. Jedyną rzeczą pozytywną było to, że moje buty schowałem do jedynego miejsca na tym wraku, gdzie woda jeszcze nie podeszła, więc ucierpiały tylko moje spodnie i koszula.
Wiem, że wyglądałem okropnie. Mój stan był opłakany. Cały umazany mułem portowym, glonami na łydkach, podartą śmierdzącą solą koszulą i zdrętwiałymi od zimnego wiatru spodniami – wyglądałem jak rozbitek na nieprzyjaznych lądach. A czułem się podobnie. Jedyne co chciałem teraz osiągnąć to dotrzeć wreszcie do jakiegoś lądu i zakończyć moją misję. Muszę za wszelką cenę odnaleźć tą Nadzieję, jeżeli nie dla siebie to dla innych na których mi jeszcze zależy, chcę by było jeszcze to jutro – a wiem, że nadchodzi ono coraz trudniej…
Moje rozmyślania przerwał nagły podmuch Świerzego, suchego powietrza. Wyczułem silną aurę jakiegoś Anioła i moje ciało przeszły nagłe dreszcze. Na niebie pojawiła się biała przeciągła kreska. Wstałem pośpiesznie. Serce chciało wyskoczyć mi z klatki piersiowej. To Coś zmierzało do mnie. I przekraczało prędkość dźwięku z tego co zdążyłem wywnioskować. To nie mogło być nic dobrego.
W tym momencie tylko modliłem się, by nie był to jeden z Aniołów Cienia, które były w miejscu gdzie jakiś czas przebywałem. Bo to oznaczało by koniec, mój i całej ludzkości…
***
Uszy przeszył szelest materiału i suchych liści. Oko nie zauważyło kiedy zniżył lot. Ale teraz stał tylko metr ode mnie i wzburzał fale na około. Daleko odezwał się głośny grzmot. Burza była już blisko, a krople deszczu jak pociski siekały moją suchą twarz.
Jego skrzydła miały barwę wypalonej gliny, pachniały ziemią i listowiem. Oplatały go jak płaszcz i wydawały niepokojący odgłos grzechotek. Nie widziałem jego twarzy ukrywał ją szczelnie pod grubym, wełnianym kapturem w dziwne indiańskie wzory. Jego dłonie zaciśnięte okrywały kolorowe rękawiczki teraz spoczywające luźno przy jego ciele. Miał skurzane buty i lniane beżowe spodnie. Otaczała go magia i złota aura czasu. Nie był normalnym Aniołem… Nie był nawet Upadłym… Nie był co gorsza Aniołem Cienia… Był… czymś o wiele potężniejszym.
Strach ugrzązł mi w gardle. Nie mogłem zrobić kroku. Nigdy nie widziałem takiego ogromu mocy w żywym ciele. To mógł być tylko...
- Aeternum – wyszeptałem z przerażeniem, a później ... zapadłem w niespokojną ciemność.
CDN?
Obrazek do tej farsy: (nie wiedziałam gdzie go dodać ;_; //Luxia)
...a ja chcę Sziszi....
OdpowiedzUsuń- Nez -
Miło, że ktoś za nią tęskni ;)
UsuńPostaram się by wróciła i to jak najszybcjiej.
~Noath